Samson Miodek milczał długo.
– Odwodzić cię od twego zamiaru nie będę – powiedział wreszcie. – Nie będę narażał cię na, jak to ładnie nazwałeś, swary i stratę czasu. Powstrzymam się nawet z moją opinią co do sensowności przedsięwzięcia. Nie chcę też bynajmniej dodatkowo pogarszać sprawy i obarczać cię wyrzutami sumienia. Bądź jednak świadom, Reinmarze, że odchodząc, niweczysz moje nadzieje na powrót do mego własnego świata i własnej postaci.
Reynevan milczał długo.
– Samsonie – rzekł wreszcie. – Odpowiedz. Szczerze, jeśli możesz. Jesteś naprawdę… Czy jesteś… Czy to, co mówiłeś o sobie… Kim jesteś?
– Ego sum, qui sum – przerwał łagodnie Samson. – Jestem, kim jestem. Darujmy sobie pożegnalne wyznania. Nic one nie dadzą, niczego nie usprawiedliwią i niczego nie zmienią.
– Szarlej to człek bywały i zaradny – rzekł prędko Reynevan. – Na Węgrzech, zobaczysz, bez ochyby zdoła skontaktować cię z kimś, kto…
– Jedź już. Jedź, Reinmarze.
W całej kotlinie zalegała gęsta mgła. Na szczęście tuman leżał nisko, tuż przy ziemi, dzięki czemu nie groziło – przynajmniej na razie – zabłądzenie, widać było, którędy biegł gościniec, szlak widocznie i wyraźnie wytyczał rząd wystających z białego całunu krzywych wierzb, dzikich grusz i krzaków głogu. Nadto daleko, w ciemności, migotało i wskazywało drogę niewyraźne tańczące światełko – latarnia oddziału Hayna von Czirne.
Było bardzo zimno. Gdy Reynevan przejechał most na Jadkowej i wjechał w mgłę, miał wrażenie, że zanurza się w lodowatą wodę. Cóż, pomyślał, w końcu to już wrzesień.
Rozciągająca się wokół biała połać mgły dawała, odbijając światło, w sumie niezłą widoczność na boki, Reynevan jednak jechał wśród zupełnej ciemności, ledwo widząc uszy konia. Największy mrok panował – paradoksalnie – na samym gościńcu, w szpalerze drzew i gęstych krzy. Te ostatnie miały niejednokroć sylwetki tak sugestywnie demoniczne, że młodzieniec kilka razy z wrażenia aż się wzdrygał i odruchowo ściągał wodze, płosząc i tak już płochliwego wierzchowca. Jechał dalej, wyśmiewając w duchu swą lękliwość. Jakżeż można, u diaska, bać się krzaków?
Dwa krzaki nagle zagrodziły mu drogę, trzeci wyrwał wodze. A czwarty przystawił do piersi coś, co mogło być tylko grotem rohatyny.
Dookoła zatupały kopyta, zgęstniał odór końskiego i ludzkiego potu. Szczęknęło krzesiwo, sypnęły się iskry, rozbłysły latarnie. Reynevan zmrużył oczy i odchylił się w siodle, bo jedną przysunięto mu niemal do samej twarzy.
– Na szpiega za ładny – powiedział Hayn von Czirne. – Na płatnego mordercę za młody. Pozory jednak potrafią mylić.
– Jestem…
Urwał i skulił się w kulbace, bo dostał czymś twardym w plecy.
– Na razie to ja decyduję, czym jesteś – stwierdził zimno Czirne. – I czym nie jesteś. Nie jesteś, przykładowo, rozwalonym bełtami trupem w rowie. Chwilowo, dzięki mojej decyzji właśnie. Ale teraz milcz, bo myślę.
– A co tu myśleć – odezwał się Vitelozzo Gaetani, Italczyk. Mówił po niemiecku płynnie, ale zdradzał go śpiewny akcent. – Nożem go po gardle i tyle. I jedziem, bo chłód i jeść się chce.
Z tyłu załomotały kopyta, zaparskały konie.
– Jest sam – zawołał Fryczko von Nostitz, którego z kolei zdradzał głos młody i miły. – Nikt za nim nie jedzie.
– Pozory potrafią mylić – powtórzył Czirne.
Z nozdrzy jego konia biła biała para. Podjechał blisko, zupełnie blisko, tak że zetknęli się strzemionami. Byli na wyciągnięcie ręki. Reynevan z przerażającą jasnością zdał sobie sprawę, dlaczego. Czirne sprawdzał. Prowokował.
– A ja – powtórzył z ciemności Italczyk – mówię, co by go nożem po gardle.
– Nożem, nożem – uniósł się Czirne. – U was wszystko proste. A mnie potem spowiednik dziurę w brzuchu wierci, nęka, wypomina, pry, to wielki grzech ubić bez powodu, trzeba mieć, pry, ważny powód, by ubić. Co spowiedź tak mi zrzędzi, powód, powód, nie lza bez powodu, skończy się tym, że wezmę i rozdziakam klesze czerep buławą, w końcu zniecierpliwienie to też powód, nie? Ale póki co, niechaj będzie, jak mi na spowiedzi nakazał.
– No, bratku – zwrócił się do Reynevana – gadaj, kim jesteś. Zobaczymy, jest powód, azali trzeba go dopiero wymyślić.
– Nazywam się Reinmar z Bielawy – zaczął Reynevan. A ponieważ nikt nie przerywał, kontynuował. – Mój brat, Piotr z Bielawy, został zamordowany. Morderstwo zlecili bracia Sterczowie, a dokonał Kunz Aulock i jego szajka.
Nie mam więc powodów, by ich lubić. Zasłyszałem w Kromolinie, że i między wami nie ma przyjaźni. Jadę tedy waszym tropem, by donieść, że Sterczowie byli w osadzie, uciekli stamtąd na wieść o was. Pojechali na południe, przez bród na rzece. Mówię to wszystko i robię powodowany nienawiścią do Sterczów. Sam zemścić się na nich nie zdołam. Mam na to nadzieję w waszej kompanii. Niczego więcej nie chcę. Jeśli się pomyliłem… Wybaczcie i pozwólcie ruszyć w swoją drogę.
Wziął głęboki wdech, zmęczony szybko wygłoszoną oracją. Konie raubritterów pochrapywały, pobrzękiwały uprzężą, latarnie wydobywały z mroku upiorne, pląsające cienie.
– Von Bielau – parsknął Fryczko Nostitz. – U diaska, wychodzi, że to chyba jakiś mój pociotek.
Vitelozzo Gaetani zaklął po włosku.
– W drogę – rozkazał nagle krótko Hayn von Czirne. – Ty, panie z Bielawy, przy mnie. Blisko przy mnie.
Nawet nie kazał mnie obszukać, pomyślał Reynevan, ruszając. Nie sprawdził, czy mam ukrytą broń. A każe być przy sobie. To kolejna próba. I prowokacja.
Na przydrożnej wierzbie kołysała się powieszona latarnia, sprytny trik, mający zmylić jadącego śladem, upewnić go, że oddział jest daleko przed nim. Czirne zdjął latarnię, uniósł, jeszcze raz oświetlił Reynevana.
– Uczciwa twarz – skomentował. – Szczere, uczciwe oblicze. Wychodzi, pozory nie kłamią, a ów tu prawdę gada. Nieprzyjaciel Sterczów, tak?
– Tak, panie Czirne.
– Reinmar z Bielawy, tak?
– Tak.
– Wszystko jasne. Dalej, brać go. Rozbroić, związać. Postronek na szyję. Żywo!
– Panie Czirne… – wydusił z siebie chwycony mocnymi ramionami Reynevan. – Jakże to… Jakże…
– Jest na ciebie biskupi significavit, młodzieńcze – oświadczył niedbale Hayn von Czirne. – I nagroda za żywego. Poszukuje cię, widzisz, Inkwizycja. Czary albo herezja, mnie zresztą zajedno. Ale pojedziesz w pętach do Świdnicy, do dominikanów.
– Puśćcie mnie… – Reynevan stęknął, bo powróz boleśnie wgryzł mu się w przeguby rąk. – Proszę, panie Czirne… Jesteście wszak rycerzem… A ja muszę… Mnie spieszno… Do niewiasty, którą kocham!
– Jak nam wszystkim.
– Wszakże nienawidzicie moich wrogów! Sterczów i Aulocka!
– Fakt – przyznał raubritter. – Nienawidzę sukinsynów. Ale ja, młodzieńcze, nie jestem jakiś tam dzikus. Jestem Europejczyk. Nie pozwalam, by w interesach kierowały mną sympatie i antypatie.
– Ale… Panie Czirne…
– W konie, panowie.
– Panie Czirne… Ja…
– Panie Nostitz! – przerwał ostro Hayn. – To pański pono krewny. Niechże więc pan sprawi, by się uciszył.
Reynevan dostał pięścią w ucho tak, że w oczach mu rozbłysło, a głowę przygięło niemal do końskiej grzywy. Nie odzywał się więcej.
Niebo na wschodzie pojaśniało w przeczuciu świtu. Zrobiło się jeszcze zimniej. Skrępowany Reynevan trząsł się, dygotał, w równej mierze z chłodu, co ze strachu. Nostitz kilka razy musiał przywołać go do porządku szarpnięciem powroza.
– Co z nim zrobimy? – spytał nagle Vitelozzo Gaetani, – Będziemy z sobą ciągnąć przez całe góry? Czy osłabimy oddział, dając mu eskortę do Świdnicy? Hę?
– Nie wiem jeszcze – w głosie Hayna von Czirne pobrzmiało zniecierpliwienie. – Myślę.
– A czy – nie rezygnował Italczyk – ta nagroda aż tyle warta? I czy za martwego dają dużo mniej?
– Nie o nagrodę mi idzie – warknął Czirne – ale o dobre stosunki ze Świętym Oficjum. A w ogóle to dosyć tego gadania! Powiedziałem, myślę.
Wyjechali na trakt, Reynevan poznał to po zmianie odgłosu i rytmu kopyt uderzających o grunt. Domniemywał, że był to gościniec wiodący do Frankensteinu, największego okolicznego grodu. Stracił jednak orientację i nie był w stanie odgadnąć, czy jadą w stronę miasta, czy oddalają się od niego. Zapowiedź odstawienia go do Świdnicy wskazywała na to drugie, rozpoznane na podstawie gwiazd strony świata mogły jednak sugerować, że jadą do Frankensteinu właśnie, na nocleg, dajmy na to. Zaniechał na chwilę plucia sobie w brodę i rozpamiętywania własnej głupoty, zaczął gorączkowo myśleć, układając fortele i plany ucieczki.
– Hoooo! – krzyknął ktoś z przodu. – Hoooo! Zabłysła latarnia, wyławiając z mroku kanciaste kontury wozów i sylwetki jeźdźców.
– Jest – powiedział cicho Czirne. – Punktualnie! I tam, gdzie umówione. Lubię takich. Ale pozory potrafią mylić. Broń w pogotowiu. Panie Gaetani, zostańcie z tyłu i bądźcie czujni. Panie Nostitz, miejcie baczenie na krewniaka. Reszta za mną. Hoooo! Bywaj!