Latarnia z przeciwka zatańczyła w rytmie kroku konia. Zbliżało się trzech jeźdźców. Jeden pałubowaty w ciężkiej, obszernej, okrywającej zad wierzchowca szubie, w asyście dwóch kuszników, identycznych ze strzelcami Czirna – odzianych w łebki, żelazne kołnierze i brygantyny.
– Pan Hayn von Czirne?
– Pan Hanusz Throst?
– Lubię słownych i punktualnych – pociągnął nosem człowiek w szubie. – Widzę, że nasi wspólni znajomi nie przesadzali, wydając wam opinię i polecając. Rad jestem was widzieć i cieszę się ze współpracy. Możemy ruszać, jak mniemam?
– Moja współpraca – odrzekł von Czirne – kosztuje sto guldenów. Nasi wspólni znajomi nie mogli wam o tym nie nadmienić.
– Ale snadź nie z góry – parsknął człowiek w szubie. – Chyba nie sądziliście, panie, że na to pójdę. Jestem kupcem, człowiekiem interesu. A w interesach jest tak, że wpierw usługa, potem zapłata. Wasza usługa: eskortować mnie bezpiecznie przez Przełęcz Srebrną do Broumova. Wykonacie, będzie zapłacone. Sto guldenów, co do halerza.
– Lepiej – rzekł ze znaczącym naciskiem Hayn von Czirne – żeby tak było. Naprawdę lepiej, panie Throst. A na wozach cóż to wieziecie, jeśli wolno spytać?
– Towar – odrzekł spokojnie Throst. – Jaki, to rzecz moja. I tego, kto zań płaci.
– Jasne – kiwnął głową Czirne. – Mnie zresztą po cóż to wiedzieć. Mnie i tyle wiedzy dość, że towar to pewnikiem nie lichszy niźli ten, którym handlowali ostatnio inni. Fabian Pfefferkorn. I Mikołaj Neumarkt. Że o innych zmilczę.
– Może i dobrze, że zmilczycie. Za dużo gadamy. A czas by w drogę. Po co na rozstajach wystawać, licho kusić?
– Prawiście – Czirne obrócił konia. – Niczego tu nie wystoim. Dajcie znak, niech ruszą wozy. Względem zaś licha, to nie bójcie się. Owo licho, co się tak ostatnio sroży po Śląsku, ma zwyczaj z jasnego nieba uderzać. W samo południe. Iście, jak mówią popi, daemone meridiano, demon, co niszczy w południe. A tu wokół, toć rozejrzyjcie się: ciemność.
Kupiec popędził konia, zrównał się z karoszem raubrittera.
– Na miejscu demona – powiedział po chwili – odmieniłbym zwyczaje, bo się zrobiły zanadto znane i przewidywalne. A ten sam psalm napomyka i o ciemnościach. Nie pamiętacie? Negotio perambulans in tenebris…
– Gdybym wiedział – w ponurym głosie Czirna zabrzmiało rozbawienie – żeście w takim strachu, podbiłbym stawkę. Do półtorej setki guldenów co najmniej.
– Zapłacę tyle – oświadczył Throst tak cicho, że Reynevan ledwo dosłyszał. – Sto pięćdziesiąt guldenów do ręki, panie Czirne. Gdy bezpiecznie dotrzemy na miejsce. Bo i prawda to, że jestem w strachu. Alchemik w Raciborzu stawiał mi horoskop, wróżył z kurzych kiszek… Wyszło, że śmierć krąży nade mną…
– Wierzycie w takie rzeczy?
– Do niedawna nie wierzyłem.
– A teraz?
– A teraz – rzekł twardo kupiec – znikam ze Śląska. Mądrej głowie dość dwie słowie, nie chcę skończyć tak, jak Pfefferkorn i Neumarkt. Wyjeżdżam do Czech, tam nie dosięgnie mnie żaden demon.
– Fakt – przytaknął Hayn von Czirne. – Tam nie. Husytów nawet demony się boją.
– Wyjeżdżam do Czech – powtórzył Throst. – A wasza rzecz sprawić, bym dotarł tam bezpiecznie.
Czirne nie odpowiedział. Wozy turkotały, skrzypiały na wybojach osie i piasty.
Wyjechali z lasu na otwartą przestrzeń, tu zrobiło się jeszcze zimniej i jeszcze mgliściej. Usłyszeli szum wody na kamieniach.
– Węża – wskazał Czirne. – Rzeczka Węża. Stąd do przełęczy niecała mila. Hooo! Poganiaj, pogaaaniaj!
Pod podkowami i obręczami kół zastukały i zazgrzytały otoczaki, wkrótce woda zapluskała i spieniła się u końskich nóg. Rzeczka była niezbyt głęboka, ale rwąca.
Hayn von Czirne zatrzymał się nagle pośrodku brodu, znieruchomiał w siodle. Vitelozzo Gaetani obrócił konia.
– Co jest?
– Cicho. Ani słowa.
Zobaczyli wcześniej, niż usłyszeli. A zobaczyli białe rozbryzgi wody, pieniącej się pod kopytami koni szarżujących na nich korytem Węży. Dopiero potem dostrzegli sylwetki jeźdźców, dostrzegli płaszcze, powiewające na kształt upiornych skrzydeł.
– Do broni! – wrzasnął Czirne, wyszarpując miecz. – Do broni! Kusze!
Uderzył w nich wiatr, raptowny, dziki, wyjący, tnący twarze wicher. A potem uderzył w nich szaleńczy krzyk.
– Adsumus! Adsuuumuuuus!
Szczęknęły cięciwy kusz, zaśpiewały bełty. Ktoś krzyknął. A za moment konni runęli na nich w rozbryzgach wody, zwalili się jak huragan, tnąc mieczami, obalając i tratując. Zakłębiło się, noc rozdarły krzyki, wrzaski, łomot i szczęk żelaza, kwik i rżenie koni. Fryczko Nostitz runął w rzekę razem z wierzgającym wierzchowcem, obok zwalił się z pluskiem zarąbany armiger. Któryś ze strzelców zawył, wycie zamieniło się w charkot.
– Adsuuumuuus!
Uciekający Hanusz Throst odwrócił się w kulbace, zakrzyczał, widząc tuż za sobą wyszczerzony koński pysk, a za nim czarną sylwetkę w kapturze. Była to ostatnia rzecz, jaką zobaczył na ziemi. Wąskie ostrze miecza ugodziło go w twarz, między oko a nos, z chrupem wbiło się w czaszkę. Kupiec wyprężył się, zatrzepał rękami i runął na kamienie.
– Adsumus! – wrzasnął z triumfem czarny jeździec. – In nomine Tuo!
Czarni jeźdźcy spięli konie i runęli w mrok. Z jednym wyjątkiem. Hayn von Czirne rzucił się w ślad, skoczył z kulbaki, ucapił jednego, obaj zwalili się w wodę, obaj zerwali zaraz, zaświszczały i ze szczękiem zderzyły się miecze. Walczyli zaciekle, stojąc po kolana w pieniącej się rzeczce, snopy iskier sypały się z kling.
Czarny rycerz potknął się. Czirne, stary gracz, takiej okazji przepuścić nie mógł. Uderzył z półobrotu, w głowę, ciężki passawski brzeszczot rozciął kaptur, rozłupał i zniósł hełm. Czirne zobaczył przed sobą zalaną krwią, trupiobiałą, upiornie wykrzywioną twarz, wiedział nagle, że twarzy tej nie zapomni nigdy. Ranny zaryczał i zaatakował, ani myśląc upaść, choć upaść powinien. Czirne zaklął, uchwycił miecz oburącz i ciął jeszcze raz, z mocnego skrętu bioder, płasko w szyję. Trysnęła czarna krew, głowa opadła na ramię, zwisła, trzymając się chyba tylko na skrawku skóry. A bezgłowy rycerz szedł dalej, wymachując mieczem i chlapiąc dokoła posoką.
Któryś ze strzelców zawył ze zgrozy, dwaj inni rzucili się do panicznej ucieczki. Hayn von Czirne nie cofnął się. Zabluźnił straszliwie i niezwykle bezbożnie, stanął mocno na nogach i ciął raz jeszcze, tym razem odrąbując głowę do końca i odwalając całe niemal ramię. Czarny rycerz runął w płytką przybrzeżną wodę, tłukąc się tam, rzucając i kopiąc w konwulsjach. Długo trwało, zanim znieruchomiał.
Hayn von Czirne odepchnął od kolan obracanego prądem trupa kusznika w brygantynie. Dyszał ciężko.
– Co to było? – spytał wreszcie. – Co to, na Lucyfera, było?
– Jezu, bądź miłościw… – mamrotał stojący obok Fryczko Nostitz. – Jezu, bądź miłościw…
Rzeczka Węża śpiewnie szumiała na kamieniach.
Reynevan tymczasem uciekał, a szło mu tak, jak gdyby całe życie nie robił nic innego, tylko galopował w więzach. A galopował jak się patrzy, mocno zahaczywszy spętane przeguby o łęk siodła, wtuliwszy twarz w grzywę, z całej mocy ściskając boki konia kolanami, rwał takim cwałem, że aż ziemia drżała i wyło w uszach powietrze. Koń, kochane zwierzę, zdawał się rozumieć, w czym rzecz, wyciągał szyję i dawał z siebie, ile mógł, dowodząc, że przez ostatnie pięć czy sześć lat nie dawano mu owsa na darmo. Podkowy biły o stwardniały grunt, szumiały zawadzane w dzikim galopie krzaki i wysokie trawy, smagały gałęzie. Szkoda, że Dzierżka de Wirsing tego nie widzi, pomyślał Reynevan, choć w zasadzie świadom był, że jego umiejętności jeździeckie w tej chwili sprowadzają się raczej tylko do tego, by jakoś utrzymać się w siodle. Ale, pomyślał zaraz, to i tak dużo.
Pomyślał może odrobinę za wcześnie, bo koń zdecydował się właśnie przeskoczyć zwalony pień. I przeskoczył, całkiem zgrabnie, tyle, że za pniem był wykrot. Wstrząs osłabił chwyt, Reynevan zleciał między łopiany, szczęściem tak wielkie i gęste, że zdolne choć w części zamortyzować impet upadku. Ale uderzenie o ziemię i tak wytłoczyło mu z płuc całe powietrze i sprawiło, że z jękiem zwinął się w kłębek.
Rozwinąć się już nie zdążył. Ścigający go Vitelozzo Gaetani zeskoczył z siodła tuż obok.
– Chciałeś uciec? – wycharczał. – Mnie? Ty wyskrobku!
Zamierzył się, by kopnąć, ale nie kopnął. Szarlej wyrósł jak spod ziemi, pchnął go w pierś i poczęstował swoim ulubionym kopniakiem pod kolano. Italczyk nie upadł jednak, zatoczył się tylko, wyrwał miecz z pochwy i ciął od ucha. Demeryt zwinnie uskoczył z zasięgu ostrza, obnażył własną broń, krzywą szablę. Zawinął nią, świsnął na krzyż, szabla śmigała w jego dłoni jak błyskawica i syczała jak żmija.