Выбрать главу

Gaetani nie dał się zastraszyć demonstrowaną sprawnością szermierczą, z dzikim wrzaskiem skoczył na Szarleja z mieczem. Ścięli się ze szczękiem. Trzy razy. Za czwartym Italczyk nie zdążył sparować ciosu znacznie szybszej szabli. Dostał w policzek, zalał się krwią. Mało mu było, byłby może i chciał walczyć dalej, ale Szarlej nie dał mu szans. Doskoczył, głowicą trzasnął między oczy. Gaetani runął między łopuchy. Zawył dopiero wtedy, gdy upadł.

– Figlio di puttana!

– Podobno – Szarlej wytarł klingę liściem. – Ale cóż począć, matka jest tylko jedna.

– Nie chcę psuć zabawy – powiedział Samson Miodek, wyłaniając się z mgły z trzema końmi, w tym i z chrapiącym i spienionym gniadoszem Reynevana. – Ale może by tak odjechać? I może galopem?

Mleczna opona pękła, mgły uniosły się, rozwiały w blasku przebijającego się przez chmury słońca. Zatopiony w chiaroscuro długich cieni świat pojaśniał nagle, zalśnił, zapłonął barwami. Zupełnie jak u Giotta. Jeśli, naturalnie, ktoś widział freski Giotta.

Zalśniły czerwoną dachówką wieże niedalekiego Frankensteinu.

– A teraz – rzekł, napatrzywszy się, Samson Miodek – teraz do Ziębic.

– Do Ziębic – zatarł ręce Reynevan. – Ruszamy do Ziębic. Przyjaciele… Jak się wam odwdzięczę?

– Pomyślimy o tym – obiecał Szarlej. – Na razie zaś… Zsiądź z konia.

Reynevan usłuchał. Wiedział, czego się spodziewać. Nie pomylił się.

– Reynevanie z Bielawy – powiedział Szarlej głosem dostojnym i uroczystym. – Powtarzaj za mną: Jestem durniem!

– Jestem durniem…

– Głośniej!

– Jestem durniem! – dowiadywały się zamieszkujące okolicę, a budzące się właśnie stworzenia boże: myszy badylarki, ropuchy, kumaki, chomiki, kuropatwy, trznadle i kukułki, ba, nawet muchołówki żałobne, krzyżodzioby świerkowe i salamandry plamiste.

– Jestem durniem – powtarzał za Szarlejem Reynevan. – Durniem patentowanym, głupcem, kretynem, idiotą i błaznem godnym zamknięcia w Narrenturmie! Cokolwiek wymyślę, okazuje się szczytem głupoty, cokolwiek uczynię, szczyty te przekracza. Solennie przyrzekam, że się poprawię.

– Szczęściem dla mnie – toczyła się po mokrych łąkach poranna litania – szczęściem całkiem niezasłużonym, mam przyjaciół, którzy nie zwykli zostawiać w biedzie. Mam przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć. Albowiem przyjaźń…

Słońce uniosło się wyżej i złotym blaskiem zalało pola.

– Przyjaźń to rzecz piękna i wielka!

Rozdział dziewiętnasty

w którym nasi bohaterowie trafiają w Ziębicach na bardzo europejski turniej rycerski. Dla Reynevana zaś kontakt z Europą okazuje sią bardzo przykry. Ba, bolesny nawet.

Byli już tak blisko Ziębic, że mogli w całej okazałości podziwiać imponujące mury i wieże, wyłaniające się zza porośniętego lasem pagórka. Dookoła jaśniały strzechy chałup podgrodzia, wśród pól i łąk trudzili się rolnicy, pełzał nisko nad ziemią brudny dym palonych chwastów. Pastwiska pstrzyły się od owiec, łąki nad stawami bieliły od gęsi. Maszerowali obładowani koszami wieśniacy, dostojnie stąpały utuczone woły, turkotały wypełnione sianem i jarzynami wozy. Słowem, gdzie się nie spojrzało, widziało się znamiona dobrobytu.

– Przyjemny kraj – ocenił Samson Miodek. – Pracowita, dostatnia dziedzina.

– I praworządna – Szarlej wskazał na szubienice, uginające się pod ciężarem wisielców. Obok, ku radości wron, kilkanaście trupów gniło na palach, bielały też kości na kołach.

– Prawdziwie! – zarechotał demeryt. – Widać, że prawo tu prawo znaczy, a sprawiedliwość sprawiedliwość.

– Gdzie sprawiedliwość?. – Tu, o.

– Ach.

– Stąd też – gadał dalej Szarlej – bierze się dostatek, jakże słusznie przez ciebie, Samsonie, zauważony. Zaiste, takie miejscowości godzi się odwiedzać w celach sensowniejszych niźli ten, co nam przyświeca. Dla przykładu, by oszwabić, wykiwać i w butlę nabić któregoś z dobrze sytuowanych mieszkańców tej dziedziny, co nie byłoby trudne, jako że dobrobyt masami wręcz rodzi kpów, frajerów, naiwniaków i durniów. A my jedziemy, aby… Eeech… Szkoda słów.

Reynevan nie skomentował ni jednym nawet słowem. Nie chciało mu się. Słuchał podobnych tekstów już od bardzo długiego czasu.

Wyjechali zza pagórka.

– Chryste – sapnął Reynevan. – Ależ ludzi! Co to jest? Szarlej zatrzymał konia, stanął w strzemionach.

– Turniej – odgadł po chwili. – To jest turniej, drodzy panowie. Torneamentum. Co dziś za dzień? Czy ktoś pamięta?

– Ósmy – policzył na palcach Samson. – Mensis Septembris, naturalnie.

– O! – Szarlej spojrzał na niego z ukosa. – To macie tam, w zaświatach, taki sam kalendarz?

– Ogólnie rzecz biorąc, owszem – Samson nie zareagował na zaczepkę. – Pytałeś o datę, odpowiedziałem. Życzysz sobie czegoś jeszcze? Jakiś bliższych danych? Jest święto Narodzin Marii Panny, Nativitas Mariae.

– A zatem – skonstatował Szarlej – turniej odbywa się z tej właśnie okazji. W drogę, panowie.

Podmiejskie błonie pełne było luda, widać też było prowizoryczne trybuny dla widzów lepszej kategorii, obite kolorowym suknem, udekorowane girlandami, wstęgami, piastowskimi orłami i tarczami herbowymi rycerstwa.

Obok trybun wznosiły się budy rzemieślników i stragany sprzedawców jadła, relikwii i suwenirów, nad wszystkim zaś powiewała feeria różnobarwnych flag, chorągwi, proporców i gonfalonów. Nad pomruk tłumu wybijał się co i raz miedziany głos surm i trąb.

Wydarzenie w zasadzie nikogo dziwić nie powinno. Książę ziębicki Jan wraz z kilkoma innymi książętami i wielmożami śląskimi należał do Rudenbandu, Towarzystwa Obroży, którego członkowie zobowiązywali się do turniejowania przynajmniej raz do roku. W odróżnieniu jednak od większości książąt, którzy z kosztochłonnego obowiązku wywiązywali się raczej niechętnie i mało regularnie, Jan z Ziębic co i rusz urządzał turnieje. Księstwo, malutkie wszak, było, wbrew pozorom, mało dochodowe, kto wie, czy nie najuboższe pod tym względem na Śląsku, mimo to książę Jan zastawiał się, a stawiał się. Zadłużył się po uszy u Żydów, sprzedał, co miał do sprzedania, puścił w dzierżawę, co miał do puszczenia. Od ruiny uratowało go małżeństwo z Elżbietą Melsztyńską, bardzo bogatą wdową po wojewodzie krakowskim Spytku. Księżna Elżbieta, póki żyła, hamowała nieco Jana i jego szeroki gest, ale gdy zmarła, książę ze zdwojoną siłą wziął się za trwonienie schedy. W Ziębicach znowu zaczęły się turnieje, hulaszcze uczty i wystawne polowania.

Znowu zagrzmiały trąby, zakrzyczał tłum. Byli już na tyle blisko, by ze wzgórza zobaczyć szranki – klasyczne, długie na półtrzeciasta, szerokie na sto kroków, ogrodzone podwójnym płotem z bali, po zewnętrznej szczególnie solidnym, zdolnym powstrzymać napór tłuszczy. Wewnątrz szranków ustawiono barierę, wzdłuż której, pochyliwszy kopie, właśnie szarżowało na siebie dwóch rycerzy. Tłum ryczał, gwizdał i bił brawo.

– Ten turniej – ocenił Szarlej – owo hastiludium, które podziwiamy, ułatwi nam zadanie. Całe miasto się tu zebrało. Patrzcie, o, tam powłazili nawet na drzewa. Założę się, Reinmarze, że twojej ukochanej nie pilnuje nikt. Zsiadajmy z koni, by nie rzucać się w oczy, obejdźmy ten hałaśliwy jarmark, wmieszajmy się między rolników i wkroczmy do miasta. Veni, vidi, vici!

– Nim pójdziemy w ślady Cezara – pokręcił głową Samson Miodek – należałoby sprawdzić, czy ukochanej Reinmara nie ma trafunkiem wśród turniejowych spektatorów. Jeśli zebrało się całe miasto, może i ona tu jest?

– A cóż Adela – Reynevan zsiadł z konia – miałaby robić wśród tego towarzystwa? Ją tu więżą, przypominam. Więźniów nie zaprasza się na turnieje.

– Zapewne. Ale cóż szkodzi sprawdzić? Reynevan wzruszył ramionami.

– Dalejże więc. Chodźmy.

Musieli iść ostrożnie, uważając, by nie wdepnąć w kupę. Okoliczne zagajniki stały się, jak przy okazji każdego turnieju, powszechną latryną. Ziębice liczyły sobie około pięciu tysięcy mieszkańców, turniej mógł też przywabić gości, co razem dawało w przybliżeniu jakieś pięć i pół tysiąca osób. Wyglądało na to, że każda z tych osób była w krzakach przynajmniej dwukrotnie, by wysrać się, wysikać i wyrzucić niedogryziony obwarzanek. Śmierdziało jak diabli. Ewidentnie nie był to pierwszy dzień turnieju.

Trąby zatrąbiły, tłum znowu krzyknął jednym wielkim głosem. Tym razem byli już na tyle blisko, by wcześniej usłyszeć trzask kruszonych kopii i łomot, z jakim zderzyli się kolejni zawodnicy.

– Wystawny turniej – ocenił Samson Miodek. – Wystawny i bogaty.

– Jak to u księcia Jana.

Minął ich krzepki parobczak, prowadzący w krzaki hożą, rumianą i ognistooką krasawicę. Reynevan z sympatią przyjrzał się parze, życząc im w duchu, by znaleźli miejsce dyskretne i zarazem wolne od gówien. Myśl zaprzątnął mu natrętny obraz tego, czemu zaraz para w krzakach się odda, w kroczu przyjemnie zamrowiło. Nic to, pomyślał, nic to, mnie od podobnych rozkoszy z Adelą dzielą też już tylko chwile.