– Tędy – Szarlej z właściwym sobie wyczuciem poprowadził ich między budy kowali i płatnerzy. – Dajcie wierzchowce tu, do płotu. I chodźcie tędy, tu luźniej.
– Spróbujmy podejść bliżej trybuny – powiedział Reynevan. – Jeśli Adela tu jest, to…
Jego słowa zagłuszyły fanfary.
– Aux honneurs, seigneurs chevaliers et escuiers! – zakrzyknął gromko marszałek heroldów, gdy fanfary przebrzmiały. – Aux honneurs! Aux honneurs!
Dewizą księcia Jana była nowoczesność. I europejskość. Wyróżniając się w tym względzie nawet pośród Piastów śląskich, książę ziębicki cierpiał na kompleks prowincjusza, bolał nad tym, że jego księstwo leży na peryferiach cywilizacji i kultury, na rubieży, za którą już nic, tylko Polska i Litwa. Książę ciężko to przeżywał i chorobliwie wręcz parł ku Europie. Dla otoczenia było to nieraz bardzo uciążliwe.
– Aux honneurs! – krzyczał po europejsku marszałek heroldów, odziany w żółty tabart z wielkim czarnym piastowskim orłem. – Aux honneurs! Laissez les aller!
Rzecz jasna, marszałek, stary dobry niemiecki Marschall, u księcia Jana zwał się z europejska Roy d'armes, pomagali mu heroldowie – europejscy persewanci, a gonitwa na kopie przez płot, stare dobre Stechen uber Schranken, zwała się kulturalnie i europejsko: la jouste.
Rycerze złożyli kopie w toki i z łomotem kopyt poszli na się wzdłuż bariery. Jeden, jak wynikało z godeł na kropierzu, wyobrażających szczyt góry nad srebrno-czerwoną szachownicą, pochodził z rodu Hobergów. Drugi rycerz był Polakiem, świadczył o tym herb Jelita na tarczy i kozioł w klejnocie modnie zakratowanego turniejowego hełmu.
Europejski turniej księcia Jana przyciągnął mnóstwo gości ze Śląska i zagranicy. Przestrzeń między płotami szranków i specjalnie ogrodzony plac wypełniali bajecznie kolorowi rycerze i giermkowie, w tym i przedstawiciele co ważniejszych śląskich rodów. Na tarczach, końskich kropierzach, lentnerach i wapenrokach widniały zatem jelenie poroża Bibersteinów, baranie głowy Haugwitzów, złote klamry Zedlitzów, turze łby Zettritzów, szachownice Borschnitzów, skrzyżowane klucze Uechteritzów, ryby Seidlitzów, bełty Bolzów i dzwonki Quasów. Jakby tego było mało, tu i ówdzie widziało się godła czeskie i morawskie – ostrzewie panów z Lipy i Lichtenburka, odrzywąsy panów z Kravarz, Dube i Bechyni, osęki Mirovskich, lilie Zvolskich. Nie brakowało i Polaków – Starychkoniów, Awdańców, Doliwów, Jastrzębców i Łodziów.
Wspomożeni potężnymi ramionami Samsona Miodka Reynevan i Szarlej wdrapali się na węgiel, a potem na dach budy kowala. Stamtąd Reynevan uważnie zlustrował bliską już trybunę. Zaczął od końca, od osób mniej ważnych. Był to błąd.
– Na Boga – westchnął bardzo głośno – Adela tam jest! Tak, na mą duszę… Na trybunie!
– Która to?
– Ta w zielonej sukni… Pod baldachimem… Obok…
– Obok samego księcia Jana – nie przegapił Szarlej. – Rzeczywiście, piękność. Cóż, Reinmarze, gustu gratuluję. Znajomości kobiecej duszy pogratulować nie mogę. Potwierdza się, oj, potwierdza mój pogląd, że poronionym pomysłem była nasza ziębicka odyseja.
– To nie jest tak – zapewnił sam siebie Reynevan. – To nie może być tak… Ona… Ona jest więźniem…
– Czyim, zastanówmy się? – Szarlej osłonił oczy dłonią. – Obok księcia siedzi Jan von Biberstein, pan na zamku Stolz, za Bibersteinem leciwa niewiasta, której nie znam…
– Eufemia, starsza siostra księcia – rozpoznał Reynevan. – Za nią… Czyżby Bolko Wołoszek?
– Dziedzic na Głogówku, syn księcia opolskiego – Szarlej jak zwykle imponował wiedzą. – Obok Wołoszka zaś siedzi starosta kłodzki, pan Puta z Czastolovic, z żoną, Anną z Kolditzów. Dalej siedzą Kilian Haugwitz i jego małżonka Ludgarda, dalej stary Herman Zettritz, dalej Janko z Chotiemic, pan na zamku Książ. Właśnie wstaje i bije brawo Gocze Schaff z Greifensteinu, z żoną, chyba, obok niej zasiada Mikołaj Zedlitz na Alzenau, starosta otmuchowski, obok niego Gunczel Świnka ze Świn, dalej ktoś z trzema rybami w polu czerwonym, a więc Seidlitz albo Kurzbach. Z drugiej zaś strony dostrzegam Ottona von Borschnitz, dalej któregoś z Bischofsheimów, dalej widzę Bertolda Apoldę, cześnika z Schónau. Dalej siedzą Lotar Gersdorf i Hartung von Klux, obaj Łużyczanie. Na dolnej ławie zasiadają, jeśli mnie wzrok nie myli, Boruta z Więcemierzyc i Seckil Reichenbach, pan na Ciepłowodach… Nie, Reinmarze. Nie widzę nikogo, kto mógłby uchodzić za strażnika twojej Adeli.
– Tam dalej – bąknął Reynevan – siedzi Tristram von Rachenau. To krewniak Sterczów. Tak samo von Baruth, ten z turem w herbie. A tam… Ach! Psiakrew! To być nie może!
Szarlej mocno złapał go za ramię, gdyby nie to, Reynevan byłby spadł z dachu.
– Czyj to widok – spytał zimno – tak tobą wstrząsnął? Widzę, że twe wytrzeszczone oczy przylgnęły do dziewoi z jasnymi kosami. Tej, do której zalecają się właśnie młody von Dohna i jakiś polski Rawicz. Znasz ją? Któż to jest?
– Nikoletta – powiedział cicho Reynevan. – Nikoletta Jasnowłosa.
Plan, zdawałoby się, genialny w swej prostocie i zarazem zuchwałości, wziął w łeb, przedsięwzięcie nie powiodło się na całej linii. Szarlej przewidywał to, ale Reynevan nie dał się powstrzymać.
Do zaplecza turniejowej trybuny przylegały prowizoryczne konstrukcje, zbudowane z pali i rusztowań opiętych płótnem. Widzowie – przynajmniej ci lepiej urodzeni i sytuowani – spędzali tam przerwy w turnieju, bawiąc się wzajem rozmową, flirtując i popisując strojem. A także racząc się jadłem i napitkiem – w stronę owych namiotów co i rusz bowiem posługacze toczyli beczki, nosili antałki i kadki, transportowali nosidła z koszami. Pomysł, by zakraść się do kuchni, wmieszać między sługi, chwycić kosz bułek i udać się z nim do namiotu, Reynevan uważał za genialny właśnie. Niesłusznie.
Udało mu się dotrzeć jedynie do przedsionków, do miejsca, w którym produkty składowano, a z którego dalej nosili je paziowie. Reynevan, konsekwentnie realizując swój plan, postawił kosz, niepostrzeżenie wymknął się z szeregu wracających do kuchni pachołków i zakradł za namioty. Wyciągnął sztylet, by wyciąć w płótnie dziurkę obserwacyjną. I wtedy go capnięto.
Unieruchomił go chwyt kilku par krzepkich rąk, żelazna dłoń ścisnęła za gardło, druga, równie żelazna, wydusiła sztylet z palców. Wewnątrz pełnego rycerstwa namiotu znalazł się szybciej, niż się spodziewał, choć niezupełnie tak, jak się spodziewał.
Pchnięto go silnie, upadł, tuż przed sobą zobaczył modne ciżmy z nieprawdopodobnie długimi noskami. Ciżmy takie zwano poulaines, nazwa zaś, choć europejska, wcale nie z Europy się brała, lecz od Polski, obuwiem takim zasłynęli bowiem na cały świat szewcy krakowscy. Szarpnięto go, wstał. Znał z widzenia tego, który go szarpnął! Był to Tristram Rachenau. Krewniak Sterczów. Towarzyszyło mu kilku Baruthów z czarnymi turami na lentnerach, też Sterczowskich powinowatych. Reynevan nie mógł gorzej trafić.
– Zamachowiec – przedstawił go Tristram Rachenau. – Skrytobójca, mości książę. Reinmar z Bielawy.
Otaczający księcia rycerze zaszemrali groźnie.
Książę Jan Ziębicki, przystojny i postawny czterdziestoletni mężczyzna, odziany był w czarny obcisły justau-corps, na którym nosił modnie obfitą, obszytą sobolami bordową houppelande. Na szyi miał ciężki złoty łańcuch, na głowie modny chaperon turban z opadającą na ramię liripipe z flamandzkiego muślinu. Ciemne włosy księcia obcięte były również wedle najnowszych europejskich wzorców i mód – pod garnek dookoła głowy, dwa palce nad uszami, z przodu grzywka, z tyłu wygolone aż po potylicę. Obuty był zaś książę w czerwone krakowskie poulaines z modnie długimi noskami, te same, które Reynevan dopiero co podziwiał był z poziomu podłogi.
Książę, co Reynevan skonstatował z bolesnym uciskiem na gardło i przeponę, trzymał pod ramię Adelę de Sterczą, w sukni w najmodniejszym kolorze vert d'emeraude, z trenem, z rozciętymi rękawami zwisającymi aż do ziemi, w złotej siateczce na włosach, ze sznurem pereł na szyi, z dekoltem pysznie wyzierającym spod ciasnego gorsetu. Burgundka przypatrywała się Reynevanowi, a wzrok miała zimny jak u węża.
Książę Jan wziął w dwa palce sztylet Reynevana, podany mu przez Tristrama von Rachenau, obejrzał go, potem podniósł oczy.
– Pomyśleć tylko – przemówił – że nie bardzo wierzyłem, gdy oskarżano cię o zbrodnie. O zabicie pana Barta z Karczyna i świdnickiego kupca Neumarkta. Nie chciałem dać wiary. I oto proszę, chwyta się ciebie na licu, gdy z nożem w ręku starasz się zajść mnie od pleców. Aż tak mnie nienawidzisz? A może ktoś ci za to zapłacił? Czy też jesteś po prostu szaleńcem? Hę?