Ziębice odwiedziła Inkwizycja, lecz tego, z czym przybyła, nie dowiedzieli się zza dominikańskich murów najbardziej nawet wścibscy i żądni sensacji plotkarze. Inne wieści i plotki rozchodziły się szybko.
We Wrocławiu, u świętego Jana Chrzciciela, kanonik Otto Beess modlił się żarliwie przed głównym ołtarzem, dziękował Bogu, opuściwszy czoło na złożone dłonie.
W Księginicach, wsi pod Lubinem, staruteńka, zupełnie zgrzybiała matka Waltera de Barby myślała o nadchodzącej zimie i o głodzie, który teraz, gdy została bez opieki i pomocy, niezawodnie zabije ją na przednówku.
W Niemczy, w karczmie „Pod Dzwonkiem”, było przez jakiś czas bardzo głośno – Wolfher, Morold i Wittich Sterczowie, a z nimi Dieter Haxt, Stefan Rotkirch i Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem, wrzeszczeli, klęli i odgrażali się, wypijając kwaterkę za kwaterką i garniec za garncem. Donosząca napitek służba kurczyła się ze zgrozy, słysząc opisy mąk, jakie biesiadnicy zamierzają w najbliższej przyszłości zadać niejakiemu Reynevanowi de Bielau. Nad ranem nastroje poprawiła nadspodziewanie trzeźwa uwaga Morolda. Nie ma tego złego, stwierdził Morold, co by na dobre nie wyszło. Skoro Kunza Aulocka diabli wzięli, tysiąc złotych reńskich Tammona Sterczy zostanie w kieszeni. Znaczy, w Sterzendorfie.
Po czterech dniach wieść doszła i do Sterzendorfu.
Mała Ofka Baruth była bardzo, ale to bardzo niezadowolona. I bardzo zła na ochmistrzynię. Ofka nigdy nie darzyła ochmistrzyni sympatią, nazbyt często jej matka wyręczała się ochmistrzynią przy zmuszaniu Ofki do czynności przez Ofkę nielubianych – zwłaszcza jedzenia kaszy i mycia. Dziś jednak ochmistrzyni podpadła Ofce strasznie – przemocą oderwała ją od zabawy. Zabawa polegała na rzucaniu płaskiego kamienia na świeże krowie kupy i dzięki swej radosnej prostocie była ostatnio w modzie wśród rówieśników Ofki, głównie potomstwa straży grodowej i czeladzi.
Oderwana od igraszek dziewczynka marudziła, dąsała się i starała, jak mogła, utrudnić ochmistrzyni zadanie. Stawiała na złość małe kroczki, przez co ochmistrzyni musiała ją niemal wlec. Złym fukaniem reagowała na upomnienia i na wszystko, co ochmistrzyni mówiła. Bo guzik ją to obchodziło. Miała dość przekładania mów dziadka Tammona, bo u dziadka w komnacie śmierdziało, dziadek zresztą też śmierdział. Guzik ją obchodziło, że właśnie przyjechał do Sterzendorfu wuj Apecz, że wuj Apecz przywiózł dziadkowi niesłychanie ważne wiadomości, że właśnie przekazuje je, a gdy skończy, dziadek Tammo będzie miał, jak zwykle, dużo do powiedzenia, a przecie oprócz niej, urodzonej panienki Ofki, nikt nie rozumie tego, co dziadek Tammo gada.
Urodzona panienka Ofka miała to wszystko gdzieś. Miała tylko jedno pragnienie – wrócić pod wał grodowy i rzucać płaski kamień na krowie kupy.
Już na schodach usłyszała dźwięki dobiegające z komnaty dziadka. Wieści przekazane przez wuja Apecza musiały być zaiste przerażające i wielce niemiłe, Ofka bowiem jeszcze nigdy nie słyszała, by dziadek tak ryczał. Nigdy. Nawet wtedy, gdy dowiedział się, że najlepszy ogier stadniny struł się czymś i zdechł.
– Wuaahha-wuaha-buhhauahhu-uuuaaha! – dobiegało z komnaty. – Hrrrrhyr-hhhyh… Uaarr-raaah! O-o-oooo…
Potem zaś rozległo się:
– Bzppprrrr… Ppppprrrruuu… I zapadła głucha cisza.
A potem z komnaty wyszedł wuj Apecz. Długo patrzył na Ofkę. Jeszcze dłużej zaś na ochmistrzynię.
– Proszę naszykować jadła w kuchni – powiedział wreszcie. – Wywietrzyć w komnacie. I wezwać księdza. W takiej właśnie kolejności. Dalsze dyspozycje wydam, gdy zjem.
– Wiele – dodał, widząc odgadujące prawdę spojrzenie ochmistrzyni. – Wiele się teraz tutaj zmieni.
Rozdział dwudziesty pierwszy
w którym znowu zjawiają się czerwony goliard i czarny wóz, a na wozie pięćset z górą grzywien. A wszystko skutkiem tego, że Reynevan znowu leci za spódniczką.
Około południa drogę zatarasował mu wiatrołom – ogromna, sięgająca dalekiej ściany boru połać połamanych, lezących pokotem pni. Zapora strzaskanych tramów, bezład splątanych konarów, chaos powykręcanych jakby w męce, wydartych z ziemi korzeni i labirynt wykrotów były iście obrazem jego duszy. Alegoryczny krajobraz nie tylko zatrzymał go, lecz zmusił do myślenia.
Po rozstaniu z księciem Bolkiem Wołoszkiem Reynevan apatycznie jechał na południe, tam, dokąd wiatr gnał zwały ciemnych chmur. Właściwie nie wiedział, czemu właśnie taki kierunek wybrał. Czy dlatego, że wskazał go na odjezdnym Wołoszek? Czy instynktownie wybrał szlak oddalający go od miejsc i spraw budzących w nim lęk i odrazę? Od Sterczów, Strzegomia i pana von Laasan, Hayna von Czirne, świdnickiej Inkwizycji, zamczyska Stolz, Ziębic, księcia Jana…
I Adeli.
Wiatr pędził chmury tak nisko, ze niemal, wydawało się, zawadzą o szczyty drzew za wiatrołomem. Reynevan westchnął.
Ach, jak zabolały, jak targnęły sercem i trzewiami zimne słowa księcia Bolka! W Ziębicach nie ma już czego szukać! Na rany Chrystusa! Słowa te, może dlatego, ze tak bezlitośnie szczere, tak prawdziwe, zabolały bardziej niż zimne i obojętne spojrzenie Adeli, niż jej okrutny głos, gdy poduszczała na niego rycerzy, niż ciosy, które z tej przyczyny spadły na niego, niż więzienie. W Ziębicach nie ma już czego szukać. W Ziębicach, ku którym zmierzał pełen nadziei i miłości, skroś niebezpieczeństw, ryzykując zdrowiem i życiem. W Ziębicach nie ma już czego szukać!
Nigdzie zatem nie mam już niczego, pomyślał zapatrzony w plątaninę korzeni i konarów. Miast zatem uciekać, by szukać tego, czego już nie ma, czy nie lepiej zawrócić do Ziębic? Znaleźć sposobność spotkania oko w oko z niewierną kochanką? By jak ów rycerz z ballady, co za rzuconą przez płochą damę rękawiczką wszedł w cwinger między lwy i pantery, cisnąć Adeli w twarz, jak rękawiczkę właśnie, gorzki wyrzut i zimną wzgardę? Zobaczyć, jak niegodziwa blednie, jak miesza się, jak łamie ręce, jak spuszcza wzrok, jak drżą jej usta. Tak, tak, niech się dzieje, co chce, byle zobaczyć, jak ona blednie, jak sroma się w obliczu hańby swego własnego przeniewierstwa! Sprawić, by cierpiała! By gryzło ją sumienie, dręczyły wyrzuty…
Akurat, odezwał się rozsądek. Wyrzuty? Sumienie? Ty durniu! Ona roześmieje się, każe cię znowu obić i wsadzić do wieży. A sama pójdzie do księcia Jana i obydwoje legną w łożnicy, będą się kochać, ba, gzić tak, ze łożnica zatrzeszczy. I nie będzie tam ni wyrzutów, ni żalów. Będzie śmiech, bo miłosnym igraszkom dodadzą, niby korzenna przyprawa, smaku i ognia szyderstwa z naiwnego głupca, Reinmara z Bielawy.
Rozsądek, Reynevan skonstatował to zupełnie bez zdziwienia, przemawiał głosem Szarleja.
Koń Henryka Hackeborna zarżał, zatrząsł łbem. Szarlej, pomyślał Reynevan, klepiąc go po szyi, Szarlej i Samson. Zostali w Ziębicach. Zostali? A może też zaraz po jego aresztowaniu ruszyli na Węgry, radzi, że pozbyli się wreszcie kłopotu? Szarlej całkiem niedawno wychwalał przyjaźń, rzecz to wielka, prawił, i piękna. Ale wcześniej – a jakoś prawdziwiej i szczerzej to brzmiało, jakoś mniej w tym dźwięczało drwiny – deklarował, że liczy się dlań wyłącznie jego własna wygoda, jego własne dobro i szczęśliwość, że resztę pal diabli. Tak mówił, i w sumie…
W sumie coraz mniej mu się dziwię.
Kastelan Hackeborna zarżał znowu. I odpowiedziało mu rżenie.
Reynevan poderwał głowę, w samą porę, by zdążyć na skraju lasu zobaczyć jeźdźca.
Amazonkę.
Nikoletta, pomyślał ze zdumieniem, Nikoletta Jasnowłosa! Siwa klacz, jasna kosa, szara opończa. To ona, ona, bez dwóch zdań!
Nikoletta zobaczyła go w tym samym niemal momencie, co on ją. Ale wbrew oczekiwaniu nie pomachała mu ręką, nie okrzyknęła ochoczo i wesoło. Gdzie tam. Obróciła konia i rzuciła się do ucieczki. Reynevan nie zastanawiał się długo. Dokładniej mówiąc, nie zastanawiał się ni sekundy.
Poderwał kastelana i rzucił się w ślad, skrajem wiatrołomu. Galopem. Wykroty groziły rumakowi połamaniem nóg, a jeźdźcowi skręceniem karku, ale jak się rzekło, Reynevan nie myślał. Koń też nie.
Gdy wpadł za amazonką w bór, między sosny, już wiedział, że się pomylił. Po pierwsze, siwy koń nie był znaną mu rasową i rączą klaczą, lecz kościstą i niezgrabną szkapą, cwałującą przez paprocie ociężale i zupełnie bez gracji. A jadąca na szkapie dziewczyna w żaden sposób nie mogła być Nikoletta Jasnowłosą. Śmiała i rezolutna Nikoletta – czyli Katarzyna Biberstein, poprawił się w myśli – nie jechałaby, po pierwsze, w damskim siodle. Po drugie, nie kurczyłaby się w nim tak haniebnie, nie oglądała w popłochu. I nie piszczałaby tak przeraźliwie. Z całą pewnością by tak nie piszczała.
Gdy wreszcie dotarto do niego, że niczym kretyn lub zboczeniec ściga po lasach zupełnie obce dziewczyny, było już za późno. Amazonka wśród tętentu i pisku wyjechała na polanę, Reynevan wyjechał tuż za nią. Wstrzymywał konia, ale narowisty rycerski rumak nie dał się zatrzymać.
Na polanie byli ludzie, konie, cały orszaczek. Reynevan dostrzegł kilku pielgrzymów, kilku franciszkanów w burych habitach, kilku zbrojnych kuszników, grubego sierżanta, zaprzężony w parę koni furgon nakryty czarnym smołowanym wańtuchem. Jegomościa na karoszu, w bobrowym kołpaku i płaszczu z bobrowym kołnierzem. Jegomość z kolei dostrzegł Reynevana, wskazał go sierżantowi i zbrojnym.