Reynevan i tym razem nie odezwał się i nie pytał. Kiwał tylko głową.
– Rycerze rabusie. Iście zuchwała szajka! Sam Paszko Rymbaba, rozpoznano go. Wierę, byliby nas pomordowali, szczęściem pan Seidlitz w sukurs się zjawił, przepędził łotrów. Sam w potyczce o ranę przyszedł, co do okrutnej go przywiodło cholery. Klął się, że raubritterom odpłaci, a wierę, słowa dotrzyma, pamiętliwi są Seidlitze.
Reynevan oblizał wargi, wciąż machinalnie kiwając głową.
– Wołał w cholerze pan Seidlitz, że wszystkich ich połapie i tak sprawi, tak umęczy, że i lepiej książę cieszyński Noszak zbója Chrzana nie umęczył, wiecie, tego, co mu syna ubił, młodego księcia Przemka. Pomnicie? Na rozpalonego konia miedzianego go posadzić kazał, do białości rozgrzanymi obcęgami i hakami ciało szarpać… Pomnicie? Ha, widzę po waszej minie, że pomnicie.
– Mhm.
– Dobrze się więc stało, że mogłem panu Seidlitzowi rzec, kto owi rabusie byli. Paszko, jakem wprzódy mówił, Rymbaba, a gdzie Paszko, tam i Kuno Wittram, a gdzie ci dwaj, tam, wierę, i Notker Weyrach, rozbójnik stary. Ale i inni tamój byli, tych też panu Seidlitzowi opisałem. Wielgachne jakieś drabisko, z gębą głupią, wierę, pomylone. Mniejszy typek, garbonos taki, spojrzysz i wiesz: szubrawiec. I jeszcze chłystek, młodzik, waszego wieku, tylej co i wy postury, trochę nawet do was podobny, zda mi się… Ale nie, co ja gadam, wyście młodzian urodziwy, szlachetnego oblicza, wypisz wymaluj święty Sebastian na obrazie. A tamtemu z oczu patrzało, że wykolejeniec.
– Opowiadam tedy, opowiadam, a pan Seidlitz jak nie wrzaśnie! Pry, on zna tych hultajów, słyszał o nich, jego swak, pan Guncelin von Laasan, też takich ściga, tych dwóch, garbonosa i chłystka, a to za napad, którego się owi w Strzegomiu dopuścili. Jak to się, popatrzcie, losy plotą… Dziwujecie się? Czekajcie, zaraz lepsze będzie, dopieróż będzie się czemu dziwować. Już, już mam z Ziębic wyjeżdżać, a donosi mi pacholik, że ktoś się koło wozu kręcił. Przyczaiłem się i co widzę? Ówże garbonos i ówże wielgas matoł! Uważacie? Jak zuchwałe łotry?!
Kolektor aż zachłysnął się z oburzenia. Reynevan kiwał głową i przełykał ślinę.
– Tedy ja co tchu – podjął poborca – do ratusza, uwiadomiłem, złożyłem doniesienie. Już ich tam pewnie pojmali, już ich w loszku mistrz na koło naciąga. A miarkujecie, w czym tu proceder? Owe dwa łotry, z tym trzecim, chłystkiem, niechybnie dla raubritterów szpiegowali, znać dawali bandzie, na kogo się zasadzić ma. W strachu byłem, czy już na mnie się gdzie na gościńcu nie czają, uwiadomieni. A eskorta moja, jak widzicie, mniej niźli skromna! Całe ziębickie rycerstwo woli turniej, uczty, igry, tfu, tańce! Strach więc, bo i życie mi miłe, a i żal, by w zbójeckie łapy wpadło te pięćset z górą grzywien… Na święty cel przecie przeznaczone.
– No pewnie – dorzucił goliard – że żal. I pewnie, że na święty. Ba, na święty i na dobry, a to nie zawsze w parze idzie, he-he. Ja to więc panu kolektorowi doradziłem, by głównych traktów się wystrzegać, a cichcem lasami przemknąć, szach-mach, do Barda.
– I niech nas – kolektor wzniósł oczy ku niebu – ma w opiece Bóg. I patroni podatkowych poborców, święci Adaukt i Mateusz. I Matka Boska Bardzka, cudami słynąca.
– Amen, amen – zawołali, dosłyszawszy, idący obok wozu pątnicy z kosturami. – Pochwalona Najświętsza Panienka, opiekunka i orędowniczka!
– Amen! – zawołali chórem idący z drugiej strony Bracia Mniejsi.
– Amen – dodał von Stietencron, a brzydula przeżegnała się.
– Amen – zakończył kolektor. – Święte miejsce, panie Hagenau, powiadam wam, Bardo, przez Matkę Boską widać ulubione. Wiecie to, że podobnież znowu się na Górze Bardzkiej objawiła? I znowu płacząca, jak wonczas, w roku czterechsetnym. Jedni powiadają, zapowiedź to nieszczęść, co wkrótce spadną na Bardo i Śląsk cały. Inni mówią, płacze Matka Boska, bo wiara upada, schizma się szerzy. Husyci…
– Wy cięgiem ino – przerwał goliard – husytów widzicie i herezję wietrzycie. A nie zda się wam, że z całkiem innych powodów może płakać Najświętsza Panienka? Może jej łzy płyną, gdy patrzy na księży, na Rzym? Gdy widzi świętokupstwo, zbereźną rozpustę, złodziejstwo? Apostazję i herezję wreszcie, bo czymż, jeśli nie herezją, jest czynienie wbrew Ewangeliom? Może płacze Matka Boska, gdy widzi, jak święte sakramenty stają się fałszem i kuglarskim igrzyskiem, bo udziela ich kapłan trwający w grzechu? Może ją oburza i smuci to, co smuci i oburza wielu: będąc bogatym ponad magnatów, czemu to papież nie za swoje własne pieniądze, lecz za pieniądze ubogich wiernych buduje kościół Piotrowy?
– Oj, ścielilibyście lepiej…
– Może płacze Matka Boska – nie dał się uciszyć goliard – gdy patrzy, jak miast modlić się i żyć w pobożności, rwą się księża do wojny, do polityki, do władzy? Jak rządzą? A do rządów ich jakże trafnie przystają słowa Izajasza proroka: Biada prawodawcom ustaw bezbożnych i tym, co ustanowili przepisy krzywdzące, aby słabych odepchnąć od sprawiedliwości i wyzuć z prawa biednych mego ludu; by wdowy uczynić swoim łupem i by móc ograbiać sieroty!
– Wierę – uśmiechnął się krzywo kolektor – ostre słowa, ostre, mości Raabe. A rzekłbym, że i do was samych można je zastosować, że samiście nie bez grzechu. Przemawiacie jak polityk, by nie rzec ksiądz. Miast, co wam przystoi, patrzeć luteńki, rymu i śpiewu.
– Rymu i śpiewu, mówicie? – Tybald Raabe zdjął z łęku lutnię. – Wedle woli waszej!
Cesarscy popowie są antychrystowie;
ich moc nie od Chrysta, ale od antychryst
z cesarskiego lista!
– Zaraza – zamruczał, rozglądając się, kolektor. – To już wolę, byście przemawiali.
Chryste, przez Twe rany,
racz nam dać kapłony,
iżby prawdę wiedli,
antychrysta pogrzebli,
nas k'tobie przywiedli!
Lachowie, Niemcowie,
Wszyscy językowi.
Wątpicie li w mowie i waszego pisma słowie
Wiklef prawdę powie!
Prawdę powie, machinalnie powtórzył w myśli zasłuchany Reynevan. Prawdę powie. Gdzie ja już słyszałem te słowa?
– Będzie wam kiedyś, panie Raabe, jeszcze bieda za te przyśpiewki – mówił tymczasem kwaśno kolektor. – A wam, braciszkowie, dziwię się, że tak spokojnie tego słuchacie.
– W pieśniach – uśmiechnął się jeden z franciszkanów – nader często prawda się ukrywa. Prawda zaś to prawda, nie zakłamać jej, trza ścierpieć, choćby i boleć miała. A Wiklef? Cóż, błądził, lecz libri sunt legendi, non comburendi.
– Wiklef, odpuść mu Panie – dorzucił drugi – pierwszy nie był. Bolał już nad tym, o czym tu mowa była, nasz wielki brat i patron, Biedaczyna z Asyżu. Oczu nie ma co zamykać ni głowy odwracać: źle się dzieje. Oddalają się duchowni od Boga, świeckich rzeczy patrzą. Miast żyć skromnie, bogatsi bywają od książąt i baronów…
– A mówił wszak Jezus, jak zaświadcza Ewangelia – dodał cicho trzeci – nolite possidere aurum neque argentum neque pecuniam in zonis vestris.
– A słów Jezusowych – wtrącił, odchrząknąwszy, gruby sierżant – poprawiać ni odmieniać nie może nikt, nawet papież. A jeśli to czyni, tedy on nie papież, lecz jak w pieśni: antychryst prawy.
– Ano! – zawołał, trąc siny nos, najstarszy pątnik. – Tak ono i jest!
– Ech, na Boga! – żachnął się kolektor. – Cichajcież! Ależ mi kompania wypadła! Toż to, wypisz wymaluj, waldenskie i begardzkie gadanie. Grzech!
– Będzie wam odpuszczony – parsknął, strojąc lutnię, goliard. – Ściągacie wszak podatek na święty cel. Ujmą się za wami święci Adaukt i Mateusz.
– Uważacie, panie Reinmarze – powiedział kolektor z wyraźnym żalem – z jakim przekąsem to rzekł? Wierę, każdy świadom jest, że podatki na zbożne się cele ściąga, że ku dobru społecznemu wiodą. Że płacić trza, bo taki jest porządek! Wszyscy to wiedzą. I co? Nikt poborców nie kocha. Bywa, zobaczą, że nadjeżdżam, w las uciekają. Psami, bywa, poszczują. Grubym słowem rzucą. A nawet ci, co płacą, patrzą jak na zadżumionego.
– Ciężka dola – kiwnął głową goliard, mrugnąwszy do Reynevana. – Nie pragnęliście tego nigdy odmienić? Tyle mając okazji?
Tybald Raabe był, jak się okazało, człekiem bystrym i domyślnym.
– Nie wierćcie się w kulbace – rzekł cicho do Reynevana, podprowadziwszy konia bardzo blisko. – Nie oglądajcie na Ziębice. Unikać wam Ziębic.
– Moi przyjaciele…
– Słyszałem – przerwał goliard – co gadał kolektor. Iść na pomoc przyjaciołom rzecz szczytna, ale wasi przyjaciele, pozwólcie sobie rzec, nie wyglądali na takich, co sobie sami rady nie dają. Co pozwolą się aresztować ziębickiej grodowej stróży, słynącej wszak, jak zwykli słynąć wszyscy stróże prawa, z przedsiębiorczości, zapału, szybkości działania, odwagi i inteligencji. Nie myślcie, powtarzam, o powrocie. Waszym kamratom w Ziębicach nic się nie stanie, ale dla was ten gród to zguba. Jedźcie z nami do Barda, paniczu Reinmarze. A stamtąd osobiście przeprowadzę was do Czech. Co tak oczy otwieracie? Wasz brat bliskim był mi komilitonem.