– Bliskim?
– Zdziwilibyście się, jak bardzo. Zdziwilibyście się, ile nas łączyło.
– Mnie już nic nie zdziwi.
– To się wam tylko tak zdaje.
– Jeśli faktycznie byłeś Peterlinowi druhem – rzekł po chwili wahania Reyneyan – to uraduje cię wieść, że jego zabójców spotkała kara. Nie żyje już Kunz Aulock ani nikt z jego kompanii.
– Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka – powtórzył oklepaną sentencję Tybald Raabe. – Czyżby z waszej padli ręki, paniczu Reinmarze?
– Nieważne, z czyjej – Reynevan pokraśniał lekko, łowiąc w głosie goliarda nutkę drwiny. – Grunt, że ziemię gryzą. A Peterlin jest pomszczony.
Tybald Raabe milczał długo, obserwując lecącego ponad lasem kruka.
– Daleki jestem – rzekł wreszcie – od tego, by Kyrielejsona żałować czy Storka opłakiwać. Niech się w piekle smażą, zasłużyli. Ale to nie oni zamordowali pana Piotra. Nie oni.
– Któż… – zachłysnął się Reynevan. – Któż więc?
– Niejeden chciałby to wiedzieć.
– Sterczowie? Albo z poduszczenia Sterczów? Kto? Gadaj!
– Ciszej, paniczu, ciszej. Dyskretniej. Lepiej, by nie wpadło w niewłaściwe uszy. Nie umiem wam powiedzieć niczego ponad to, co sam zasłyszałem…
– A coś zasłyszał?
– Że w rzecz zamieszane są… ciemne siły. Reynevan milczał czas jakiś.
– Ciemne siły – powtórzył z przekąsem. – Tak, też już to słyszałem. Mówili to konkurenci Peterlina. Że wiodło mu się w interesach, bo mu diabeł pomagał, w zamian za duszę zaprzedaną. I że go ów diabeł któregoś dnia do piekła porwie. Zaiste, ciemne i szatańskie siły. A pomyśleć, że miałem cię, mości Tybaldzie Raabe, za człeka poważnego i rozsądnego.
– Już milczę tedy – goliard wzruszył ramionami i odwrócił głowę. – Już i słowa nie uronię, paniczu. Bo się boję jeszcze bardziej was rozczarować.
Na popas orszaczek stanął pod olbrzymim dębem, prastarym, niezawodnie pamiętającym wiele wieków drzewem. Po dębie wesoło harcowały wiewiórki, nic sobie nie robiąc z powagi i dostojeństwa. Wyprzężono konie z nakrytego czarnym wańtuchem wozu, kompania zaś rozsiadła się pod konarami. Niebawem, jak oczekiwał Reynevan, wdano się w dyskusje polityczne, zgodnie z jego oczekiwaniem, tyczące się nadciągającego od strony Czech zagrożenia herezją husycką i spodziewanej lada dzień wielkiej krucjaty, mającej owej herezji kres położyć. Ale choć temat, i owszem, był dość typowy i przewidywalny, dyskusja nie poszła oczekiwanym torem.
– Wojna – oznajmił niespodziewanie jeden z franciszkanów, trąc tonsurę, na którą wiewiórka strąciła żołądź. – Wojna jest złem. Powiedziane jest wszak: nie zabijaj.
– A w obronie własnej? – spytał kolektor. – I majątku?
– A w obronie wiary?
– A w obronie czci? – szarpnął głową Hartwig von Stietencron. – Też gadanie! Czci mus bronić, a zniewagi zmywa się krwią!
– Jezus w Getsemani nie bronił się – odrzekł cicho franciszkanin. – I nakazał Piotrowi schować miecz. Czyżby był bezecnym?
– A co pisze Augustyn, doctor Ecclesiae, w De civitate Dei! - zakrzyknął jeden z pątników, demonstrując oczytanie – dość zaskakujące, kolor jego nosa świadczył bowiem o innych raczej upodobaniach. – Toć mowa jest tam o wojnie sprawiedliwej. A cóż bardziej sprawiedliwego niźli wojna z pogaństwem i herezją? Nie jestli taka wojna miła Bogu? Nie jest Mu miłe, gdy ktoś zabija Jego wrogów?
– A Jan Chryzostom, a Izydor, co piszą? – zawołał drugi erudyta, z podobnie sinoczerwonym nosem. – A święty Bernard z Clairvaux? Zabijać każe kacerzy, Maurów i bezbożników! Wieprzami ich nazywa nieczystymi. Zabijać takich, rzecze, to nie grzech! To na chwałę Bożą!
– Kimżeż jestem, Boże bądź miłościw – złożył ręce franciszkanin – bym miał przeczyć świętym i doktorom Kościoła? Toż ja nie do dysputy tu staję. Ja jeno powtarzam słowa Chrystusa na Górze. A nakazał on miłować bliźniego swego. Przebaczać tym, którzy przeciw nam zawinili. Miłować nieprzyjacioły i modlić się za nich.
– A Paweł każe Efezjanom – dorzucił drugi z mnichów, głosem równie cichym – zbroić się przeciw szatanowi w miłość i wiarę. Nie w dzidy.
– Da to i Bóg, amen – przeżegnał się znakiem krzyża trzeci z franciszkanów – że miłość i wiara zwyciężą. Że zgoda i pax Dei zapanują między chrześcijany. Bo też popatrzcie, kto z dyferencji między nami korzysta? Bisurmanin! My się dziś spieramy z Czechami o Słowo Boże, o postać komunii, a jutro co może być? Mahomet i półksiężyce na kościołach!
– Cóż – parsknął najstarszy pątnik – może i Czesi przejrzą na oczy, wyrzekną się kacerstwa. Może im w tym głód dopomoże! Bo cała Europa przystąpiła do embarga, handlu i wszelakiego przemysłu z husytami zakazała. A im potrzebne broń i proch, sól i żywność! Jeśli im tego nie stanie, to się ich rozbroi i zagłodzi. Gdy na kiszkach głód zagra, to się poddadzą, obaczycie.
– Wojna – powtórzył z naciskiem pierwszy franciszkanin – jest złem. To już ustaliliśmy. A wam co, zda się owa blokada po myśli z Chrystusa nauką? Kazał Jezus na Górze bliźniego głodem morzyć? Chrześcijanina? Religijne dyferencje pomijając, Czesi są chrześcijanami. Nie godzi się owo embargo.
– Racja, bracie – wtrącił rozparty pod dębem Tybald Raabe. – Nie godzi się to. A to wam jeszcze powiem, że to czasem obosieczne bronie bywają, takie blokady. Żeby nas one tylko do nieszczęść nie przywiodły, jak przywiodły Łużyczan. Żeby nie kosztowały Śląska tyle, co Górne Łużyce Wojna Śledziowa roku łońskiego.
– Wojna Śledziowa?
– Tak ją nazwano – wyjaśnił spokojnie goliard. – Bo i o embargo poszło, i o śledzie. Chcecie, opowiem.
– Toć chcemy! Chcemy!
– Owóż – Tybald Raabe wyprostował się, rad z zainteresowania – było tak: pan Hynek Boczek z Kunsztatu, szlachcic czeski, husyta, wielkim był smakoszem śledzi, mało co z równym smakiem jadał jak bałtyckie uliki, osobliwie pod piwo lub gorzałkę albo w post. A górnołużycki rycerz Henryk von Dohna, pan na Grafensteinie, wiedział o pana Boczkowym apetycie. Że zaś akuratnie Reichstag o embargu radził, postanowił pan Henryk w czyn gadanie obrócić i na własną rękę husytę pognębić. I dostawy śledzi mu zablokował. Zezłościł się pan Boczek, jął prosić, pry, religia religią, ale śledź śledziem! Wojuj, papisto jeden, o doktrynę i liturgię, ale śledzie mi ostaw, bo ich lubię! A pan Dohna mu na to: śledzi ci, heretyku, nie przepuszczę, żryj, Boczku, boczek nawet w piątek. I tu przebrała się miarka! Skrzyknął rozwścieczony pan Hynek Boczek drużynę, runął na łużyckie dzierżawy, niosąc tam miecz i ogień. Pierwszy poszedł z dymem zamek Karlsfried, graniczny punkt celny, gdzie śledziowe transporty zatrzymywano. Ale tego mało było panu Boczkowi, strasznie był ozeźlony. Zapłonęły wsie wokół Hartau, kościoły, folwarki, ba, przedmieściom samej Żytawy zaświeciła w oczy łuna. Trzy dni pan Boczek palił i łupił. Nie opłaciła się, oj, nie opłaciła Łużyczanom Śledziowa Wojna! Nie życzę Śląskowi czegoś podobnego.
– Będzie – rzekł franciszkanin – co Bóg zdarzy.
Długo nikt nic nie mówił.
Pogoda jęła się psuć, gnane wiatrem chmury ściemniały groźnie, las szumiał, pierwsze krople deszczu zaczęły znaczyć kaptury, opończe, zady koni i wańtuch czarnego wozu. Reynevan zbliżył wierzchowca do Tybalda Raabe, jechali strzemię w strzemię.
– Ładna opowieść – zagadnął z cicha. – Ta o śledziach. I kantylena o Wiklefie też niczego sobie. Dziw tylko, żeś wszystkiego nie podsumował, jak w Kromolinie, odczytaniem czterech artykułów praskich. Podatkowy kolektor zna, ciekawość, twoje zapatrywania?
– Pozna je – odrzekł cicho goliard – gdy czas przyjdzie. Bo jest, jak mówi Eklezjastes, czas milczenia i czas mówienia. Czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju. Jest czas na wszystko.
– Tym razem zgodzę się z tobą w całej rozciągłości.
Na rozstaju, wśród jasnej brzeziny, stał kamienny krzyż pokutny, jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni i skruchy.
Na wprost jaśniał piaszczysty gościniec, w pozostałych kierunkach wiodły mroczne leśne dukty. Wiatr szarpał korony drzew, miotał suchymi liśćmi. Deszcz – na razie tylko drobny – zacinał w twarze.
– Na wszystko – rzekł Reynevan do Tybalda Raabe – jest czas. Tak mówi Eklezjastes. Przyszedł zatem czas się pożegnać. Zawracam ku Ziębicom. Nic nie mów.
Kolektor przyglądał się im. Podobnie Bracia Mniejsi, pątnicy, żołnierze, Hartwig Stietencron i jego córka.
– Nie mogę – podjął Reynevan – zostawić przyjaciół, którzy mogą być w biedzie. Nie godzi się to. Przyjaźń to rzecz wielka i piękna.
– A czy ja co mówię?