Выбрать главу

– Chryste… – sapnął Buko, widząc, że olbrzym znowu zaczyna obracać się i wirować. – Kryj się!

– Na cycki świętej Agaty! – wrzasnął Kuno Wittram. – Ratuj się kto może!

Raubritterzy rzucili się do ucieczki, każdy w inną stronę, nie można było przewidzieć, w kogo Samson rzuci. Rymbaba zemknął do stajni, Weyrach zanurkował za sag opału, Kuno Wittram wpełzł znowu pod wóz, odzyskujący właśnie przytomność Tassilo de Tresckow rozpłaszczył się znów na ziemi. Buko von Krossig w biegu zerwał z ćwiczebnego manekina podłużną staromodną tarczę, okrył nią plecy w ucieczce.

Samson zakończył wirowanie na jednej nodze, w klasycznej pozie, godnej dłuta Myrona lub Fidiasza miotnięty puklerz z gwizdem pomknął do celu, z donośnym hukiem walnął w tarczę na plecach Krossiga. Impet cisnął raubritterem na odległość co najmniej pięciu sążni, a byłoby dalej, gdyby nie mur. Przez chwilę zdawało się, ze rozsmarowało Buka na ścianie, ale nie, po kilku sekundach osunął się po niej na ziemię.

Samson Miodek rozejrzał się. Nie było już w kogo rzucać.

– Do mnie! – krzyknął z bramy Szarlej, już w siodle. – Do mnie, Samsonie! Na koń!

Koń, choć rosły, przysiadł lekko pod ciężarem. Samson Miodek uspokoił go.

Poszli w cwał.

Rozdział dwudziesty piąty

w którym, jak u Beroula i Chretiena de Troyes, jak u Wolframa von Eschenbach i Hartmanna von Aue, jak u Gotfryda ze Strasburga, Gwilelema de Cabestaing i Bertrana de Bom – mowa jest o miłości i śmierci. Miłość jest piękna. Śmierć nie.

W istocie mogło być prawdą, czego jeden z praskich mentorów Reynevana usiłował dowodzić odnośnie lotów czarodziejskich, a to mianowicie, że są one poddane kontroli mentalnej wysmarowanej maścią lotną czarownicy lub czarownika. Przedmioty zaś, na których się leci, miotła, ozóg, łopata czy cokolwiek innego, to jedynie martwe przedmioty, nieożywiona materia poddana woli magika i całkowicie od tej woli zależna.

Coś w tym być faktycznie musiało, albowiem wioząca Reynevana i Nikolettę ławka, wzbiwszy się w nocne niebo na wysokość blanków wieży zamku Bodak, zataczała wokół kręgi dopóty, dopóki Reynevan nie zobaczył, jak zamek opuszcza dwóch jeźdźców, z czego jeden nieomylnie wielkiej postury. Ławka lekko poszybowała w ślad, jakby chcąc uspokoić go, że żaden z pędzących drogą na Kłodzko konnych nie jest poważnie ranny i że nie idzie za nimi pogoń. I jakby rzeczywiście wyczuwając jego ulgę, zatoczyła wokół Bodaku jeszcze jeden krąg, po czym wzleciała w górę, w przestworza, ponad zalane blaskiem księżycowym chmury.

Rację jednak, jak się okazało, miał też Huon von Sagar, gdy twierdził, że wszelka teoria jest szara, albowiem wywody praskiego doktora o kontroli mentalnej sprawdzały się w zakresie ograniczonym. I to mocno ograniczonym. Upewniwszy Reynevana, że Szarlej i Samson są bezpieczni, ławkolotnia zupełnie przestała być zależną od jego woli. W szczególności, absolutnie nie było wolą Reynevana fruwać tak wysoko, że księżyc zdawał się być na wyciągnięcie ręki, a zimno panowało takie, że zęby jego i Nikoletty jęły szczękać jak hiszpańskie kastaniety. Dalekie od woli Reynevana było też latanie po kręgu wzorem polującego myszołowa. Jego wolą było lecieć za Samsonem i Szarlejem – ale tę akurat wolę ławkolotnia ewidentnie miała gdzieś.

Wcale też nie miał Reynevan chęci na studiowanie geografii Śląska z lotu ptaka, nie wiadomo było tedy, jakim cudem i pod wpływem czyjej kontroli mentalnej mebel obniżył lot i poszybował w kierunku północno-wschodnim, nad stokiem Reichensteinu. Minąwszy po prawej masywy Jawornika i Borówkowej, ławka niebawem przefrunęła nad grodem otoczonym podwójnym i najeżonym basztami murem, grodem, którym mógł być wyłącznie Paczków. Potem poniosła ich nad doliną rzeki, którą mogła być wyłącznie Nysa. Wkrótce przesunęły się pod nimi dachy wież biskupiego Otmuchowa. Tu ławka zmieniła jednak kierunek, zatoczyła wielki łuk, wróciła nad Nysę i tym razem poleciała w górę rzeki, szlakiem wijącej się, srebrnej w księżycowym blasku wstęgi. Serce Reynevana przez moment biło rytmem przyspieszonym, wyglądało bowiem tak, jakby ławka chciała wracać na Bodak. Ale nie, zawróciła nagle i poleciała na północ, szybując nad niziną. Niebawem mignął pod nimi klasztorny kompleks Kamieńca, a Reynevan znów się zaniepokoił. W końcu Nikoletta też wysmarowała się lotną miszkulancją i też mogła wpływać na ławkolotnię siłą woli. Mogli – kierunek zdawał się na to wskazywać – lecieć wprost do Stolza, siedziby Bibersteinów. Reynevan wątpił, by dobrze go tam przyjęto.

Ławka jednak skierowała się nieco ku zachodowi, przeleciała nad jakimś miastem, Reynevan tracił jednak pomału orientację, przestawał rozpoznawać krajobraz przewijający się pod łzawiącymi od wiatru oczami.

Pułap, na którym lecieli, nie był już zbyt wysoki, toteż lotnicy nie trzęśli się już i nie szczękali zębami. Ławka leciała płynnie i stabilnie, bez powietrznych akrobacji, paznokcie Nikoletty przestały wbijać się w dłonie Reynevana, dziewczyna, poczuł to wyraźnie, odprężyła się nieco. On sam, co tu dużo gadać, też oddychał swobodniej, nie dusił już ani pęd powietrza, ani adrenalina.

Lecieli pod podświetlonymi księżycem obłokami. W dole przesuwała się szachownica lasów i pól.

– Alkasynie… – przemogła wiatr. – Czy wiesz… dokąd…

Przycisnął ją silniej do piersi, wiedząc, że tak trzeba, że tego oczekuje.

– Nie, Nikoletto. Nie wiem.

Nie wiedział. Ale podejrzewał. I dobrze podejrzewał. I nawet nie był specjalnie zaskoczony, gdy cichy krzyk dziewczyny uświadomił mu, że mają towarzystwo.

Wiedźma po lewej, kobieta w kwiecie wieku i czepku mężatki, leciała klasycznie, na miotle, pęd powietrza rozwiewał poły jej baraniego kożuszka. Podlatując nieco bliżej, pozdrowiła ich uniesieniem ręki. Po chwili wahania odwzajemnili pozdrowienie, a ona wyprzedziła ich.

Dwie lecące po prawej nie pozdrowiły ich i chyba nawet nie zauważyły, tak mocno były sobą zajęte. Obie bardzo młode, z rozpuszczonymi warkoczami, siedziały okrakiem, jedna za drugą, na płozie od sań. Całowały się namiętnie i zachłannie, przy czym pierwsza, wyglądało, kark sobie skręci, by dosięgnąć ustami ust tej drugiej, siedzącej z tyłu. Ta druga natomiast całkowicie pochłonięta była piersiami pierwszej, wyłuskanymi spod rozpiętej koszuli.

Nikoletta chrząknęła, kaszlnęła dziwnie, zawierciła się na ławce, jak gdyby chciała się odsunąć, oddalić. Wiedział, dlaczego to czyni, zdawał sobie sprawę ze swego podniecenia. Winien był nie tylko erotyczny widok, nie on jeden przynajmniej. Huon von Sagar ostrzegał przed ubocznymi skutkami specyfiku, Reynevan pamiętał, że w Pradze również o tym mówiono. Wszyscy specjaliści zgodni byli co do faktu, że wtarta w ciało maść lotna działa jak silny afrodyzjak.

Niebo nie wiedzieć kiedy zaroiło się od lecących wiedźm, lecieli już w długim sznurze czy kluczu raczej, czoło którego nikło gdzieś wśród luminescencji chmur. Czarownice, bonae feminae – a było w kluczu, i owszem, również kilku czarowników płci męskiej – leciały okrakiem na przeróżnych sprzętach, od klasycznych mioteł i ożogów poprzez ławki, łopaty, widły, motyki, dyszle, hołoble, żerdzie, kołki z płotów aż po zwykłe, nawet nie okorowane kije i drągi. Przed i za lotnikami pomykały nietoperze, lelki, sowy, puszczyki i wrony-ciotki.

– Hej! Konfrater! Powitać!

Obejrzał się. I, co było dziwne, nie zdziwił.

Ta, która go okrzyknęła, nosiła swój wiedźmi czarny kapelusz, spod którego powiewały płomiennorude włosy. Za nią, jak tren, frunął szal z brudnozielonej wełny. Obok leciała ta, która wówczas wieszczyła, młoda, o lisiej twarzy. Z tyłu kołysała się na ożogu ciemnolica Jagna, rzecz jasna, niezbyt trzeźwa.

Nikoletta chrząknęła głośno i obejrzała się. Wzruszył ramionami z niewinną miną. Rudowłosa zaśmiała się. Jagna beknęła.

Była noc jesiennego ekwinokcjum, u ludu noc Święta Wialni, magiczny początek sezonu wiatrów ułatwiających odplewianie ziarna. U czarownic zaś i Starszych Plemion – Mabon, jeden z ośmiu sabatów roku.

– Hej! – krzyknęła nagle rudowłosa. – Siostry! Konfratrzy! Zabawimy się?

Reynevan nie był w nastroju do zabawy, tym bardziej że pojęcia nie miał, na czym owa ma polegać. Ale ławka była już najwyraźniej częścią stada i robiła to, co stado.

Dość liczną eskadrą spikowali w dół, w kierunku zauważonego blasku ognia. Zawadzając niemal o korony drzew, przemknęli, ujadając i hałłakując, nad polaną, nad ogniskiem, dookoła którego siedziało kilkunastu ludzi. Reynevan widział, że patrzą w górę, słyszał nieledwie ich podniecone krzyki. Paznokcie Nikoletty znów wpiły mu się w ciało.

Rudowłosa zademonstrowała największą zuchwałość – sfrunęła, wyjąc jak wilczyca, tak nisko, że miotłą wzbiła z ogniska kurzawę iskier. Po czym wszyscy wzlecieli stromo w górę, w niebo, ścigani wrzaskami obozujących. Gdyby oni mieli kusze, wzdrygnął się Reynevan, kto wie, jak by się ta zabawa skończyła.

Klucz zaczął obniżać lot. W kierunku góry wynurzającej się z lasu i porośniętej lasem. Zdecydowanie nie była to jednak Ślęża, wbrew przypuszczeniom Reynevana, który Ślęży właśnie spodziewał się jako celu lotu. Góra była za mała na Ślężę.