Выбрать главу

W oczach dominy była mądrość, noc i śmierć.

Poznała od razu.

– Toledo – przemówiła, a jej głos był jak wiatr od gór. – Toledo i jego szlachetna joioza. Pierwszy raz wśród nas? Witajcie.

– Bądź pozdrowioną – Reynevan skłonił się, Nikoletta dygnęła. – Bądź pozdrowioną, domna.

– Macie do mnie prośby? Prosicie instancji?

– Chcą – przemówiła stojąca za nimi rudowłosa – jedynie złożyć uszanowanie. Tobie, domna, i Wielkiej Potrójnej.

– Przyjmuję. Idźcie w pokoju. Świętujcie Mabon. Chwalcie imię Wszechmacierzy.

– Magna Mater! Chwała jej! – powtórzył stojący obok dominy brodacz z głową ustrojoną w jelenie poroże i opadającą na plecy skórę.

– Chwała! – powtórzyły trzy stojące za nim wiedźmy, wznosząc miotły i złote sierpy. – Eia!

Ogień strzelił w górę. Kocioł buchnął parą.

Tym razem, gdy schodzili zboczem w siodło między szczytami, Jagna nie dała się powstrzymać, natychmiast skierowała długie kroki tam, skąd dobiegał największy gwar i dochodził najsilniejszy zapach wydestylowanych trunków. Wkrótce, dopchnąwszy się do kadzi, trąbiła jabłecznik, aż jej grdyka grała. Rudowłosa nie mitygowała jej, sama ochotnie przyjęła stągiewkę, którą podał jej uszaty kosmacz, bliźniaczo wręcz podobny do Hansa Mein Igela, tego, który przed miesiącem odwiedził na biwaku Reynevana i Zawiszę Czarnego z Garbowa. Reynevan, przyjmując kubek, zamyślił się nad upływem czasu i nad tym, co czas ten zmienił w jego życiu. Cydr był mocny, że aż z nosa ciekło.

Rudowłosa miała wśród birbantów dużo znajomych, tak wśród ludzi, jak i wśród nieludzi. Wylewnie witały się z nią majki, driady, liski i wodniczki, wymieniały uściski i pocałunki tęgie, rumiane wieśniaczki. Wymieniały sztywne i dystyngowane ukłony kobiety w wyszywanych złotem sukniach i bogatych płaszczach, z twarzami częściowo zakrytymi przez maski z czarnego atłasu. Obficie lał się cydr, gruszecznik i śliwowica. Tłoczono się i przepychano, Reynevan objął więc Nikolettę. Powinna tu nosić maskę, pomyślał. Katarzyna, córka Jana Bibersteina, pana na Stolzu, powinna być zamaskowana. Jak inne szlachcianki.

Birbanci, wypiwszy co nieco, wzięli się, rzecz jasna, za plotki i obgadywanie.

– Widziałam ją na górze u dominy – rudowłosa wskazała oczami kusztykającą opodal kalekę z jasnym warkoczem, z twarzą opuchniętą od płaczu. – Co z nią?

– Zwykła rzecz, zwykła krzywda – wzruszyła pulchnymi ramionami tęga młynarka, wciąż jeszcze nosząca tu i ówdzie ślady mąki. – Darmo do dominy chodziła, darmo prosiła. Tego, czego chciała, domina odmawia. Każe zdawać się na czas i na los.

– Wiem. Sama kiedyś prosiłam.

– I co?

– Czas – rudowłosa złowrogo wyszczerzyła zęby – przyniósł, co należało. A losowi troszkę dopomogłam.

Wiedźmy wybuchnęły śmiechem, który zjeżył Reynevanowi włosy na karku. Świadom był, że bonae feminae obserwują go, złościło go, że stoi jak kołek, przed tyloma pięknymi oczami wypadając jak zalękniony prymityw. Łyknął dla kurażu.

– Niezwykle wielu… – zagadnął, odchrząknąwszy. – Niezwykle wielu jest tu obecnych przedstawicieli Starszych Plemion…

– Niezwykle?

Odwrócił się. Nie dziwota, że nie słyszał kroków, tym, kto stanął tuż za jego ramieniem, był alp, wysoki, ciemnoskóry, o włosach białych jak śnieg i szpiczastych uszach. Alpy poruszały się bez szelestu, nie można było ich usłyszeć.

– Niezwykle, mówisz? – powtórzył alp. – Ha, może jeszcze doczekasz się zwykłości, chłopcze. To, co nazywasz Starszym, może będzie Nowym. Lub Odnowionym. Nadchodzi czas zmian, wiele się zmieni. Zmieni się nawet to, co liczni, niektórzy nawet tu obecni, uważali za niezmienne.

– I nadal uważają – rzekł, do siebie widać biorąc uszczypliwe słowa alpa, osobnik, którego Reynevan najmniej spodziewałby się w tym towarzystwie, mianowicie ksiądz z tonsurą. – Nadal tak uważają, albowiem wiedzą, że pewne rzeczy nie wrócą już nigdy. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Mieliście swój czas, panie alpie, mieliście swoją epokę, erę, swój eon nawet. Ale cóż począć, omnia tempus habent et suis spatiis transeunt universa sub caelo, wszystko ma swój czas i swą godzinę. A co minęło, nie wróci. Mimo wszelkie przemiany, których to przemian, nawiasem, czeka wielu z nas.

– Odmieni się – powtórzył uparcie alp – całkowicie obraz i porządek świata. Wszystko się zreformuje. Radzę, obróćcie oczy na południe, na Czechy. Tam padła iskra, od niej rozgorzeje płomień, w ogniu oczyści się Natura. Znikną z niej rzeczy złe i chore. Z południa, z Czech, nadejdzie Odmiana, pewnym rzeczom i sprawom koniec będzie. W szczególności księga, którą tak chętnie cytujecie, spadnie rangą do zbioru przysłów i powiedzonek.

– Od czeskich husytów – pokręcił głową ksiądz – nie spodziewajcie się zbyt wiele, w pewnych sprawach świętsi oni są, że tak rzekę, od papieża. Nie pójdzie, widzi mi się, w dobrą dla nas stronę ta czeska reforma.

– Istotą reformy – powiedziała mocnym głosem jedna z zamaskowanych szlachcianek – faktycznie jest, że zmienia rzeczy pozornie niezmienne i niezmienialne. Że czyni wyłom w pozornie nienaruszalnej strukturze, nadkrusza pozornie zwarty i twardy monolit. A jeśli coś można zarysować, naruszyć, nadkruszyć… To można i rozwalić w pył. Husyci czescy będą garstką wody zamarzającą w skale. I rozsadzającą ją.

– To samo – krzyknął ktoś z tyłu – mówiono o katarach!

– To były kamienie na szaniec!

Zaczął się rozgardiasz. Reynevan skurczył się, lekko przestraszony zamieszaniem, jakie wywołał. Poczuł dłoń na ramieniu. Obejrzał się i drgnął, widząc wysoką istotę płci żeńskiej, dość atrakcyjną, ale o oczach świecących jak fosfor, a skórze zielonej i pachnącej pigwą.

– Nie lękaj się – przemówiła cicho istota. – Jestem tylko Starsze Plemię. Zwykła niezwykłość.

– Zmian – powiedziała głośniej – nie powstrzyma nic. Jutro inne będzie niż Dziś. Tak dalece, że ludzie przestaną wierzyć we Wczoraj. I rację ma pan alp, doradzając, byście częściej spoglądali na południe. Na Czechy. Bo stamtąd nadciągnie nowe. Stamtąd przyjdzie Przemiana.

– Pozwalam sobie wątpić nieco – stwierdził cierpko ksiądz. – Stamtąd przyjdą wojna i mord. I nastanie tempus odii, czas nienawiści.

– I czas zemsty – dorzuciła złym głosem kulawa z płowym warkoczem.

– Dobra nasza – zatarła dłonie jedna z wiedźm. – Przyda się trochę ruchu!

– Czas i los – powiedziała znacząco rudowłosa. – Zdajmy się na czas i na los.

– Losowi – dodała młynarka – jak się da, dopomagając.

– Tak czy inaczej – wyprostował chudą postać alp – twierdzę, że to początek końca. Obecny porządek runie. Runie ten wykluty w Rzymie, zachłanny, arogancko rozpanoszony, przeżarty nienawiścią kult. Aż zresztą dziw, że to się tak długo trzymało, będąc tak bezsensownym, a na domiar zupełnie nieoryginalnym. Ojciec, Syn i Duch! Zwyczajna triada, jakich bezlik.

– Co do Ducha – rzekł ksiądz – to bliscy byli prawdy. Tylko płeć pomylili.

– Nie pomylili – zaprzeczyła zielonoskóra i pachnąca pigwą. – Lecz zakłamali! Cóż, może teraz, w czasie przemian, pojmą wreszcie, kogo przez tyle lat malowali na ikonach. Może wreszcie dotrze do nich, kogo naprawdę przedstawiają madonny z ich kościołów.

– Eia! Magna Mater! – krzyknęły chórem wiedźmy. Na ich krzyk nałożył się wybuch dzikiej muzyki, łomot bębenków, krzyk i zaśpiew także od okolicznych ognisk. Nikoletta-Katarzyna – przytuliła się do Reynevana.

– Na polanę! – krzyknęła rudowłosa. – Na Krąg!

– Eia! Na Krąg!

– Słuchajcie! – krzyknął, wznosząc ręce, guślarz z jelenimi rogami na głowie. – Słuchajcie!

Zgromadzony na polanie tłum zaszemrał w podnieceniu.

– Słuchajcie – zawołał guślarz – słów Bogini, której ramiona i uda oplatają Wszechświat! Która na Początku oddzieliła Wody od Niebios i tańczyła na nich! Z tańca której zrodził się wiatr, a z wiatru oddech życia!

– Eia!

Obok guślarza stanęła domina, dumnie prostując swą królewską postać.

– Powstańcie – krzyknęła, rozpościerając płaszcz. – Powstańcie i przyjdźcie ku mnie!

– Eia! Magna Mater!

– Jam jest – przemówiła domina, a jej głos był jak wiatr od gór – jam jest uroda zielonej ziemi, jam jest biały księżyc pośród tysiąca gwiazd, jam jest sekret wód. Przyjdźcie ku mnie, albowiem ja jestem duchem natury. Ze mnie wszystkie rzeczy wynikają i do mnie wszystkie muszą powrócić, przed moje oblicze, uwielbiane przez bogów i śmiertelników.

– Eiaaa!

– Jam jest Lilith, jam jest pierwsza z pierwszych, jam jest Asztarte, Kybele, Hekate, jam jest Rigatona, Epona, Rhiannon, Nocna Klacz, kochanka wichru. Czarne są moje skrzydła, stopy moje ściglejsze są niż wiatr, dłonie moje słodsze niźli ranna rosa. Nie wie lew, kędy stąpam, nie pojmie mych dróg zwierz polny i leśny. Albowiem zaprawdę powiadam wam: jam jest Tajemnica, jam jest Rozumienie i Wiedza.