Выбрать главу

– Właśnie drugie.

Horn wstał. Nic więcej uczynić nie zdołał. Drzwi otwarły się z trzaskiem, do komnaty wpadli Szarlej, Samson i Houżviczka. Houżviczka trzymał napiętą kuszę i celował z niej wprost w twarz niedawnego szefa.

– Kozik, Horn. – Bystrym oczom Szarleja jak zwykle nic nie uchodziło. – Kozik na podłogę.

Houżviczka uniósł kuszę. Urban Horn upuścił na podłogę sztylet, który zdołał niepostrzeżenie wydobyć z rękawa.

– Pomyliłeś się względem mnie – rzekł Reynevan. – Bo ja, widzisz, przestałem być naiwnym idealistą. Stosując się zresztą do twych światłych nauk. Przeszedłem na wyrachowany pragmatyzm i praktycyzm, na stosowne przekonania i zasady. Że mój własny interes stoi w hierarchii wyżej od cudzych. Że zawsze trzeba mieć w zanadrzu plan awaryjny. I że jeśli w coś wierzyć, to najlepiej w złote węgierskie dukaty, za które można kupić niejedną lojalność. Twoi burgmani wrócą z wyprawy dopiero pojutrze, twoi knechci siedzą pod kluczem. Ty też pójdziesz pod klucz. Do celi. My zaś odjedziemy.

– Gratuluję, Szarleju – Horn splótł ręce na piersi. – Gratuluję tobie, bo to wszak twój plan i twoja akcja; mając się za przebiegłego pragmatyka, Reinmar nazbyt sobie pochlebia. Cóż, dobra wasza, zła moja. Jest was trzech, nie licząc tego zdrajcy z kuszą, którego, Bóg to widzi, kiedyś pociągnę do odpowiedzialności. Jednak ty, Szarleju, rozczarowałeś mnie. Miałem cię za mężczyznę.

– Horn – przerwał Szarlej. – Przejdź do rzeczy. Albo przejdź do celi.

– Straszyłbyś mnie celą, gdyby nas tu było tylko dwu? Ty i ja? Jeden na jednego? Le combat singulier? Nie chciałbyś się przekonać, co by wówczas zaszło?

Samson pokręcił głową. Reynevan otworzył usta, ale Szarlej uciszył go gestem.

– Przekonajmy się więc, co by zaszło. Naprawdę tego chcesz?

Horn nie odpowiedział. Miast tego skoczył, jak pchnięty sprężyną, potężnie kopnął Szarleja w pierś. Demeryt poleciał na bieloną ścianę, odbił się od niej plecami, uskoczył szybko, ale Horn był jeszcze szybszy. Dopadł, uderzył prawym sierpowym w szczękę, poprawił lewym, Szarlej upadł, druzgocąc zydel, Horn już był przy nim, biorąc zamach do kopniaka. Demeryt wykręcił się, capnął go oburącz za nogę i obalił. Zerwali się z podłogi niemal jednocześnie. Ale to już był koniec walki. Horn wyprowadził sierpowy, Szarlej delikatnym, niemal niezauważalnym zwodem uniknął pięści, z obrotu krótko huknął Horna w podbródek, poprawił z zamachu, aż się rozległo, z piruetu uderzył w twarz łokciem, z drugiego piruetu przedramieniem, z odwrotnego obrotu kułakiem. Po tym ostatnim ciosie Horn przestał być zdolny do walki. Demeryt dla dobrej miary walnął go jeszcze raz, bardzo mocno, po czym kopnął, definitywnie kładąc na deski.

– No, to by chyba było na tyle. – Otarł wargę, wypluł krew. – Przekonaliśmy się. Do celi, Horn.

– Zamkniemy cię oddzielnie – zaproponował Reynevan, wraz z Samsonem pomagając Hornowi wstać. – A może wolisz razem z Schillingiem? Pogadacie sobie. Przy gadce czas mniej się dłuży.

Horn spojrzał na niego jadowicie zza szybko rosnącej opuchlizny. Reynevan wzruszył ramionami.

– Twoi ludzie, gdy wrócą, wypuszczą cię. My już wówczas będziemy daleko. A tak nawiasem, do twojej wiadomości i dla uspokojenia: mknę, jak Lancelot, na odsiecz Ginewrze, porwanej przez złego Meleaganta. Inne zagadnienia, w tym twoje plany, chwilowo mnie nie interesują. Niweczyć, w szczególności, ich nie zamierzam. A sekretu dochowam. Z Bogiem więc. I nie wspominaj źle.

– Idź do diabła.

* * *

Na podwórcu Houżviczka, Smetiak i Zahradil otrzymali od Szarleja wypruty z siodła skórzany pakiecik. Było to dwadzieścia madziarskich dukatów w złocie, druga rata, obiecana i należna po wykonaniu usługi. Szarlej nie był taki głupi, by dawać im całość od razu. Morawianie nie mieszkając wskoczyli na siodła i znikli w oddali.

– Pośpiech zrozumiały i wskazany – skomentował Szarlej, patrząc im w ślad. – Ich powtórne spotkanie z Urbanem Hornem mogłoby skończyć się niemiło. Stryczkiem w najlepszym razie, bo i powolniejszej śmierci bym nie wykluczał. Co jako żywo przypomina mi, że i my winniśmy oddalić się co rychlej.

– Zamiast gadać, popędź konia. W drogę!

Podkowy głośnym echem zadudniły pod sklepieniem bramy. A potem owiał ich wiatr, ciepły wiatr od Oderskich Wierchów.

Ruszyli galopem po stromiźnie wzgórza, drogą wiodącą w dolinę.

W dolinie wjechali w lasy, w ciemny i wilgotny leśny wąwóz. Wąwóz wywiódł ich na gołoborze.

A tu drogę zagrodziło im pół setki jeźdźców.

Jeden, wierzchem na siwku, wyjechał przed szereg.

– Reynevan? Dobrze, że cię widzę – powiedział Prokop Goły, zwany Wielkim, najwyższy hejtman Taboru, director operationum Thaboritarum. – Właśnie cię szukam. Jesteś mi pilnie potrzebny.

Rozdział siódmy

w którym na chwilą porzucamy bohaterów na Morawach, by przenieść się – również w czasie – do miasta Wrocławia. Które, jak się okaże, bywa miastem niebezpiecznym.

– Antychryst – przeczytał z przejęciem pisarz, schylony nad arkuszem – ma być z pokolenia Dana.

Odchrząknął, spojrzał na biskupa. Konrad z Oleśnicy łyknął z kielicha, zapatrzony w uchylone, błyskające refleksami światła okno. Wydawało się, że nie słucha, że przygotowany tekst w ogóle go nie obchodzi. Pisarz wiedział, że tak nie było bynajmniej.

– Święty Ireneusz – wznowił czytanie – tak o antychryście trzyma, iż na końcu świata przyjść ma, półczwarta lata królować, w Jeruzalem świątynię sobie zbudować, mocą króle opanować, święte trapić i cały Kościół Boży zburzyć. Zwać go mają z proroctwa Objawienia liczbą 666, a będą to imiona Evanthas, Lateinos, Teitan. Hipolit Męczennik kładzie wszelako owo 666 na imiona Kakos, Olicos, Alittis, Blaueros, Antemos i Genesiricos. Także imię tureckie Mahometis kładą, na które też służy 666, z liter greckich, któremi liczbę sądzą. A to jeszcze wywieść można, że jeśli od 666 odejmiem ilość ryb, jakie w Morzu Tyberiadzkim złowił Piotr, a zasię pomnożym przez liczbę żeglarzy na okręcie, którym żeglował do Italii Paweł, i podzielim przez długość arki w przybytku Bożym podług księgi Exodus, wyjdzie w języku kapadockim jako żywo „Ioannes Hus apostata”. Z tego wszystkiego pokazuje się niezmierny niewstyd heretyków, którzy owego Husa czczą. O, wy mizerni przesłańcy antychrystowi! Już w was antychryst tajemnice swoje sprawuje, gdy sakramenta i ofiary wymiatacie; gdy Boga w Trójcy i Najświętszą Panienkę bluźnicie, gdy bóstwo Synowi Bożemu, abyście je antychrystowi przypisali, odejmujecie, gdy wszystkie niezgody, zbrodnie i ohydy siejecie, gdy wszystkę prawdę wiary świętej katolickiej depczecie. Boże! Zmiłuj się nad wami.

Pisarz opuścił arkusz, zerknął trwożliwie na lico biskupa Konrada, z którego jednak wciąż trudno było coś wyczytać.

– Dobre – ocenił wreszcie biskup ku uldze skryby. – Całkiem dobre. Iście niewiele jest do poprawienia. Tam, gdzie mowa o mizernych husytach, dopisz jeszcze „O, Czesi, wy nikczemna nacjo słowiańska”. Nie, nie, lepiej „podła i nikczemna…”

– „Podła, nikczemna i pogardy godna” – poprawił Pomurnik. – Tak będzie najlepiej.

Pisarz zbladł, pobielał jak papier, który trzymał, widział bowiem to, czego nie zobaczył odwrócony plecami biskup. To mianowicie, jak siadający na parapecie ptak zamienia się w człowieka. Czarnowłosego, czarno odzianego, o jakby ptasiej fizjonomii. I wejrzeniu demona.

– Przepisz postyllę. – Szorstki rozkaz biskupa wyrwał pisarza z osłupienia i przywrócił światu. – Przepisawszy, daj do kancelarii, niechaj powielą i po kościołach rozniosą, proboszczom dla kazań. Idź.

Skryba, przyciskając swe dzieło do brzucha, zgiął się w ukłonie, rakiem cofając się w stronę drzwi. Biskup Konrad westchnął ciężko, upił wina, dał znać pacholikowi, że może mu dolać. Pacholikowi trzęsły się ręce, szyjka karafy dzwoniła o brzeg pucharu. Biskup odprawił go gestem.

– Dawno się nie pokazywałeś – zwrócił się do Pomurnika, gdy zostali sami. – Dawnoś nie wlatywał oknem, nie zatrważał mi służby, dawnoś nie rodził plotek. Już się zaczynałem martwić. Gdzieżeś to bywał, synu, cóżeś to czynił? Pozwól, niech zgadnę: studiowałeś na Sensenbergu diabelskie księgi i grymuary? Ogłupiałeś się haszsz’iszem i jadem z muchomorów? Wywoływałeś Szatana? Czciłeś demony, składałeś im ludzi w ofierze? Mordowałeś więźniów w celach? Traciłeś podwładnych, twych słynnych Czarnych Jeźdźców, na polach bitewnych? Pozwalałeś wymykać się zdrajcom i wodzić za nos szpiegom? Nuże, synu, opowiadaj. Relacjonuj. Pochwal się, które z moich rozkazów i poleceń zlekceważyłeś ostatnio. W jaki sposób psułeś mi ostatnimi czasy reputację.

– Skończyłeś, ojczulku?

– Nie, synu. Nie skończyłem z tobą. Ale wierz mi, naprawdę kusi mnie, by wreszcie skończyć.