– Z pewnością rozumiesz. Ale skoro wolisz wprost, służę. Korybut to zdrajca. Znosił się z papieżem, znosił z Janem Przybramem, z Rożmberkiem, z Henrykiem von Plauen, z katolikami z Pilzna. Dążył, twierdzi, do zawarcia pokoju, bo biadał nad dziejącym się przelewem krwi chrześcijańskiej. A ja twierdzę, że to bajki, nie był aż tak głupi, by nie rozumieć, o co naprawdę szło papieżowi i katolikom. Pokój? Kompromisy? Układy? Bzdura! Chcieli nas poróżnić, sprawić, byśmy zaczęli bić się między sobą i wzajem wyrzynać, oni zaś wyrżnęliby niedobitków. Korybut musiał o tym wiedzieć, był więc winien zdrady, za zdradę powędrował do więzienia, miał szczęście, że go nie stracili. A siedziałby na Waldsztajnie do sądnego dnia, gdyby nie wstawiennictwo Jagiełły i hojny okup, jaki Jagiełło zapłacił.
– Dogadaliśmy się teraz. Siedząc tu, na Odrach, Korybut i Puchała oddają, przyznaję to, Taborowi cenne przysługi, dzięki im obu mocno trzymamy Bramę Morawską, bastion przeciw sojuszowi Luksemburczyka z Albrechtem i łącznik z Polską. Dogadaliśmy się i sprzymierzyli, zawarli układ. Korybut ma u mnie dwa plusy. Primo: definitywnie pożegnał się z nadziejami na tron czeski. Secundo: nienawidzi Starego Miasta praskiego. Łączy nas zatem wspólnota interesów. Póki ta wspólnota trwać będzie, Korybut będzie moim sojusznikiem i towarzyszem broni. Póki trwać będzie. Zrozumiałeś mnie?
– Zrozumiałem. Ale… Jeśli wolno zwrócić uwagę…
– Mów.
– Znalazłby się może dla Korybuta i trzeci plus. Zjazd w Łucku poróżnił Jagiełłę z Witoldem, a że rolę podszczuwacza odegrał Luksemburczyk, Jagiełło poszuka sposobu, by Luksemburczykowi za to odpłacić. Można założyć, że tym sposobem będzie kniaź Korybut. Można założyć, że notowania Korybuta mocno pójdą w górę. Może więc nie od rzeczy byłoby stawiać na tę kartę?
Prokop przez chwilę gryzł wąs.
– Nie od rzeczy, powiadasz – powtórzył wreszcie. – Stawiać na kartę, powiadasz. Powiadasz, że notowania rosną. Aż taki dalekowzroczny z ciebie strateg i polityk? Dotąd nie przejawiałeś jakoś talentów w tym kierunku. Zdecydowanie lepszy był z ciebie medyk i magik. Czyżby to zatem magia? Astrologia? Tym się z Litwinem zajmujecie? Jeśli tak, to niechaj i ja się dowiem, co w gwiazdach słychać, jakież to ewenementy, jakież losu zrządzenia wróżą nam ciał niebieskich obroty, koniunkcje i opozycje?
– Na stolcu Piotrowym – zaczął Reynevan ostrożnie – zasiądzie wkrótce nowy namiestnik. Wielki książę Witold tego nie dożyje, umrze w przedostatnim roku pontyfikatu Marcina V. Władysław Jagiełło, król polski, przeżyje obu, tak Witolda, jak i Marcina. Opuści ten padół w czwartym roku pontyfikatu nowego papy.
Prokop milczał.
– Przypuszczam – przypuścił wreszcie – że wróżby, jak zwykle, nie są do końca jasne. I że nie podają konkretnych dat.
– Nie są – Reynevan i okiem nie mrugnął. – I nie podają.
– Ha. Ale Marcin V, jak by nie liczyć, ma dobre sześćdziesiąt na karku, dwanaście lat od konklawe mija. Podobno słabuje, więc tylko patrzeć, jak kopnie w kalendarz… Ha! A Witold, powiadasz, kopnie w kalendarz przed nim, jeszcze przed papą Marcinem do wrót raju zastuka… Ha. Ciekawe. Słyszałeś o horoskopie, który sporządził dla królowej Sonki astrolog Henryk z Brzegu?
– Słyszałem. Horoskop nie jest zbyt pomyślny dla synów Jagiełły, Władysława i Kazimierza. Za ich królowania klęski pono spadną na królestwo polskie.
– Ale będą królować – rzekł z naciskiem Prokop. – Obaj będą królować. Na Wawelu. Najpierw jeden, po nim drugi.
– Są królewiczami, więc to raczej normalne.
– Mówimy o Polsce – przypomniał Prokop. – Tam nic i nigdy nie jest normalne. Ale mniejsza z tym, horoskopy bywają mylne, że o wróżbitach nie wspomnę. Ale cóż, naszej ciekawości rzeczy przyszłych nic nie pohamuje. Jeśli my już przy tym, to co z książęciem Korybutem? Co jemu gwiazdy wróżą?
– Jemu – wzruszył ramionami Reynevan – wróżą akurat dobrze. Przynajmniej on sam tak uważa. Umrzeć ma nad świętą rzeką, po tym, jak z wilkiem się zmierzy. Wilk, uważa Korybut, to według przepowiedni Malachiasza następca Marcina V. A święta rzeka to Jordan. Książę nie wybiera się do Palestyny i nie zamierza nad Jordanem mierzyć się z papieżem. Uważa, że to zapewni mu długie lata żywota.
– A jak ty uważasz?
– Duchy czasem drwią z ludzi przepowiedniami. A ta Korybutowa nazbyt przypomina mi legendę Gerberta z Aurillac, papieża Sylwestra II. Papieżowi Sylwestrowi przepowiedziano, że umrze po odprawieniu mszy w Jerozolimie, mniemał więc, że jeśli tam nie pojedzie, żył będzie wiecznie. Umarł w Rzymie, po odprawieniu mszy w kościele Santa Croce. Kościół ten zwano: „Gerusalemme”.
– Mówiłeś o tym Korybutowi?
– Nie.
– I nie mów.
Director operationum Thaboritarum wstał, przeszedł przez komnatę, otworzył okno. Powiało wiosną.
– W poniedziałek wyruszacie na Śląsk. Ważne sprawy macie tam do załatwienia. Obdarzam cię zaufaniem, Reynevan. Nie zawiedź mnie. Bo jeśli mnie zawiedziesz, duszę z ciebie wywłóczę.
Nadeszła niedziela Palmowa, w Czechach zwana Kwietną. Dzwony wezwały wiernych na procesję, potem na mszę. Dokładniej: na dwie msze.
Mszę dla husytów celebrował sam Prokop Wielki, naczelny sprawca wojsk w polu wojujących. Oczywiście według liturgii taboryckiej, pod gołym niebem, za murami miejskimi, na łące zwanej Karpia, przy Kielichu na stole nakrytym skromnym białym obrusem. Msza dla katolików, przeważającą miarą Polaków, odprawiała się w mieście, w kościele Świętego Bartłomieja, a celebrował ją przed ołtarzem ksiądz Kołatka, proboszcz z Nasiedla, specjalnie w celach duszpasterskich schwytany podczas wypadu na Opawsko i uprowadzony wraz ze wszystkim liturgicznym strojem, przyborem i paramentem.
Reynevan uczestniczył w mszy husyckiej. Szarlej nie uczestniczył w żadnej, kult, jak mawiał, dawno już go zniechęcił, a celebra znudziła. Samson poszedł nad rzekę, długo spacerował wzdłuż brzegu, popatrując na niebo, na krzaczki i na kaczki.
Na Karpiej Łące Prokop Wielki głosił tłumom swe kazanie.
– Oto dzień Pański nadchodzi okrutny! – wołał. – Najwyższe wzburzenie i straszny gniew, żeby ziemię uczynić pustkowiem i wygładzić z niej grzeszników. Bo gwiazdy niebieskie i Orion nie będą jaśniały swym światłem, słońce się zaćmi od samego wschodu i swoim blaskiem księżyc nie zaświeci!
– Choćbyście nawet mnożyli modlitwy, ja nie wysłucham – przemawiał z ambony u Świętego Bartłomieja ksiądz Kołatka – Ręce wasze pełne są krwi. Obmyjcie się, czyści bądźcie! Usuńcie zło uczynków waszych sprzed moich oczu! Przestańcie czynić zło! Zaprawiajcie się w dobrem! Troszczcie się o sprawiedliwość, wspomagajcie uciśnionego, oddajcie słuszność sierocie, w obronie wdowy stawajcie! Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją; choćby czerwone jak purpura, staną się jak wełna.
– Pan – przetaczał się po Karpiej Łące bas Prokopa – kipi gniewem na wszystkich pogan i wrze z oburzenia na wszystkie ich wojska! Przeznaczył je na zagładę, na rzeź je wydał! Zabici ich leżą porzuceni, rozchodzi się zaduch z ich trupów; od krwi ich rozmiękły góry!
– Zamysły ich zbrodnicze – kazał spokojnym głosem ksiądz Kołatka. – Spustoszenie i zagłada są na ich drogach. Nie znają drogi pokoju. Prawości nie ma w ich postępowaniu. Uczynili krętymi dla siebie własne swoje ścieżki. Dlatego prawo jest od nas dalekie i sprawiedliwość do nas nie dociera. Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność; jasnych promieni, a kroczymy w mrokach. Jak niewidomi macamy ścianę i jakby bez oczu idziemy po omacku. Potykamy się w samo południe jak w nocy, w pełni sił jesteśmy jakby umarli.
– Przyszło twe światło – ksiądz Kołatka wyciągnął ręce ku wiernym w nawie – i chwała Pańska rozbłyska nad tobą. Bo oto ciemność okrywa ziemię i gęsty mrok spowija ludy, a ponad tobą jaśnieje Pan, i Jego chwała jawi się nad tobą. I pójdą narody do twojego światła, królowie do blasku twojego wschodu.
Słońce wyjrzało zza chmur, jasnością zalało okolicę.
– Ite, missa est.
Rozdział dziewiąty
w którym w trakcie tajnej misji na Śląsku Reynevan poddawany jest licznym i różnym sprawdzianom lojalności. On sam znosi to dość cierpliwie, w przeciwieństwie do Samsona Miodka, który jest urażony i daje temu wyraz.
Lecieli przez ogarniany wiosną kraj, lecieli w skok, w rozbryzgach wody i błota z rozmiękłych dróg.
Za Hradcem sforsowali Morawicę, dotarli do Opawy, stolicy Przemka, księcia z rodu Przemyślidów. Tu zwolnili, by nie budzić podejrzeń. Gdy oddalali się od miasta, żegnani biciem dzwonów na Angelus, Reynevan zorientował się, że coś tu nie gra. Zorientował się po trosze samorzutnie, po trosze nakierowany wymownymi spojrzeniami Szarleja. Jakiś czas rozważał i oceniał, czy się aby nie myli. Wyszło, że nie. Że ma rację. Coś tu nie grało.
– Coś tu nie gra. Nie jest tak, jak powinno być. Biedrzych!