Выбрать главу

Nadal trzymali się dróg polnych, ścieżek i wyboistych leśnych duktów, zmierzając ku zachodowi. Minęli, patrząc z góry, położoną w dolinie wioszczynę nad zakolem krętej rzeczki. I tu Reynevan wyczuł magię.

Czuł ją, węszył w leśnym zapachu mchu i żywicy, w wietrze, słyszał w nerwowym pokrzykiwaniu sójek i srok, w szumie liści i skrzypie pni. Wzbierający gwałtowną falą niepokój sprawił, że zatrzymał Rixę, mocno chwytając za tręzle jej konia. Nim zdążyła o cokolwiek spytać, zaczęło się.

– Adsumus! Adsuuumus!

Zza porośniętego jeżyną grzbietu po lewej wypadło i runęło na nich po pochyłości dziesięciu Czarnych Jeźdźców.

Obrócili konie i karkołomnym galopem puścili się w dół, ku rzeczce. Gdy forsowali ją w rozbryzgach błota, od prawej flanki osaczyło ich następnych pięciu Jeźdźców. Reynevan zdążył już, choć w pędzie, nakręcić windę swej myśliwskiej kuszy, teraz podrzucił łoże do policzka i nacisnął spust. Pomny dawnych nauk i doświadczeń nie mierzył w człowieka, lecz w konia. Trafiony bełtem kary ogier stanął dęba i zaszalał, zwalając na ziemię nie tylko własnego Jeźdźca, ale i dwóch sąsiednich, wśród pozostałych czyniąc zamieszanie, które pozwoliło im się przemknąć. I teraz rwali, bodąc boki koni ostrogami, kotliną w dół, na równinę, tam, gdzie bieliła się wstążka Wysokiej Drogi. Spod kopyt leciała rwana darń. A pościg następował im na pięty.

– Adsumus! Adsumus!

Z jaru po prawej, całkiem z bliska, wypadli kolejni Jeźdźcy, w pięć koni. Byli tak blisko, że w jednym rozpoznał dziewczynę. Ja ją znam, widziałem już, pomyślał. I skulił się w siodle, w samą porę, bo ciśnięty oszczep otarł mu się o ramię.

– Adsuuuumuuus!

Z łomotem kopyt wypadli na Via Regia, odsądzili się w szaleńczym cwale. Jeźdźcy byli tuż za nimi. Reynevan z przerażeniem dostrzegł, jak na ich czoło wysuwa się jeden, jak pędzi z rozwianym na kształt demonich skrzydeł płaszczem. Wiedział, kto to jest. Wiedział, zanim rozpoznał. Pochylił głowę na grzywę i runął w dziki bieg. Za Rixą, której gniada klacz rwała jak jeleń. Pomimo szaleńczych wysiłków, Czarni Jeźdźcy zaczęli zostawać z tyłu. Z początku nieznacznie, potem coraz wyraźniej. Zostawali w tyle. Ale nie zaprzestawali pogoni. Reynevan wiedział, że nie zaprzestaną. Rixa też to wiedziała.

– Komora! – przekrzyczała wiatr. – Celna!

Pojął. Punkt kontrolny w Tomaszowie, który chcieli ominąć, teraz mógł być ich ratunkiem. Zbiorowisko ludzi mogło być ich ocaleniem.

Ale od komory dzieliła ich jednak wciąż znaczna odległość. A konie, choć rącze, choć wciąż nie pozwalające Czarnym Jeźdźcom skrócić dystansu, nie były wszak z żelaza.

Reynevan poczuł magię. Usłyszał ją.

Pomurnik, nie zaprzestając cwału, uniósł rękę, wywrzeszczał zaklęcie. Konie Reynevana i Rixy zarżały dziko w odpowiedzi.

Droga przed nimi, biegnąca wśród szpaleru drzew Via Regia, dotychczas płaska jak stół, nagle jakby stanęła dęba. Tam, gdzie jeszcze przed momentem było równo i płasko, teraz wyrosła stromizna. Nie mające końca strome wzniesienie.

– To iluzja! – krzyknął Reynevan. – To czar! Tego nie ma!

– Powiedz to koniom!

Nie było sensu mówić. Konie zwolniły na stromiźnie. Darły się na nią, ale zaczęły chrapać, rzęzić, ronić płaty piany. Z tyłu doleciał ich triumfalny wrzask.

– W pole! Z drogi i w pole!

Skręcili. Ale pole też już nie było polem. Było górą, z pozoru jeszcze bardziej stromą aniżeli droga.

Przyszedł, uznał Reynevan, czas na środki rozpaczliwe.

Wysupłał spod kabata sznurek i zawieszony na nim żyłkowany kamyk z oczkiem w kształcie ludzkiego oka. Jakoby kastylijski, jakoby przywieziony z Burgos, nabyty w legnickim Zaułku Magów. Kosztujący trzy grosze. I prawdopodobnie tyleż wart.

– Viendo, no vean! – zakrzyczał, ściskając talizman w spoconej dłoni, tak mocno, jakby chciał go zgnieść. – Viendo, no vean! W bok, Rixa, w bok! Ku lasowi! Jedź ku lasowi!

– Widzą nas! Osaczą!

– Skręcaj ku lasowi!

Stało się niemożliwe. Niewiarygodne i nieprawdopodobne.

Talizman zareagował na zaklęcie-aktywator. I zadziałał.

Gnali ku lasowi, a doganiały ich krzyki, krzyki zdumienia i niedowierzania. A potem wściekłości. Nie oglądali się. Z twarzami wtulonymi w grzywy gnali, ile sił w koniach. Spowolnił i wyhamował ich dopiero las, gąszcz, wiatrołom, przepaściste wykroty. I cisza.

– Nie widzieli nas… – wciągnęła powietrze Rixa. – Naprawdę nas nie widzieli… Staliśmy się dla nich niewidzialni…

– Patrząc, nie widzieli – potwierdził, wdechami opanowując szalone bicie serca. – Ten amulet… Nawet się nie spodziewałem… A jeśli działa naprawdę dobrze, zmyli ich jeszcze bardziej, wyda im się, że nas słyszą… tam, gdzie nas nie ma. A to może być, bo to był naprawdę mocny periapt…

– Był?

Bez słowa pokazał jej sznurek. Bez kamienia, który po aktywacji rozsypał się w proch.

– Jednorazówka – westchnęła Rixa. – Jak długo czar będzie działać?

– Tam jest Grellenort – wzdrygnął się na wspomnienie. – Nie łudźmy się więc zanadto nadzieją. Póki możemy, uciekajmy. Przepadnijmy w lasach.

– Dla zmyłki – Rixa upchnęła zmierzwione włosy pod kaptur – zmieńmy kierunek. Będą nas wypatrywać na drogach wiodących do Bolesławca. Będą myśleć, że zrobimy koło i wrócimy na trakt. A my jedźmy prosto na południe, jak najdalej…

– Nie zwlekając.

Obróciła się w siodle.

– Widziałeś tę dziewczynę? Tę jasnowłosą?

– Widziałem.

– To była Douce von Pack, miłośnica Grellenorta. Diablica wcielona.

Przypomniał sobie. Podwórzec zamku Troski. Oszczep przeszywający stolarskiego czeladnika. Oczy barwy toni górskiego jeziora. Piękne i absolutnie nieludzkie. Douce von Pack.

– Jedźmy.

* * *

Jechali cały dzień, tak rączo, jak było można bez narażania koni na zajeżdżenie. I tak, jak na to pozwalało bezdroże, gęsty las, mokradła, jary, zatarasowane plątaniną kolczastych gałęzi. Jechali, oglądając się i nasłuchując. Ale słyszeli tylko stukotanie dzięciołów.

By pokonać za dnia jak największy dystans, stanęli dopiero wtedy, gdy ciemności zupełnie uniemożliwiły dalszą jazdę. Zanocowali, nie odważając się rozpalić ognia, na względnie suchym pagórku. Nad koronami drzew świecił sierp księżyca, cieniutki jak wiórek.

* * *

– Zawracamy – zdecydowała Rixa. – Chyba ich jednak zgubiliśmy na dobre.

Jechali czas jakiś korytem płytkiej rzeczki, będącej według Rixy Bobrzycą, lewym dopływem Bobru. Bobrzyca przepływać miała przez leżący przy Via Regia Tomaszów. Zdaniem Rixy Tomaszowa należało jednak unikać, zasugerowała, by odbić na zachód i odnaleźć drogę wiodącą do wsi Warta. Reynevan zdawał się na jej znajomość okolic. Sam ich nie znał. Był tu wprawdzie z rejzą, wiosną roku 1428, ale wtedy nie podziwiał widoków i nie zapamiętał ich.

Bliskość jakiegoś osiedla, być może owej Warty właśnie, zdradził klekot bocianów i ujadanie psów. Niedługo potem usłyszeli łomot pracującego młyna. Potem zobaczyli młyn i pokryty kożuchem rzęsy staw młyński. Psy wciąż ujadały.

– Wjeżdżamy czy objeżdżamy?

– Wjeżdżamy – zdecydowała Rixa. – Wygląda bezpiecznie. Przy okazji popytamy ludzi. Wątpię, by Grellenort tu dotarł, ale spytać nie zawadzi.

Wjechali między opłotki i grządki. Ostrożnie. Nie dość ostrożnie.

Na samym skraju wsi rósł wielki dąb. Z jego gałęzi zwisało czterech wisielców. Jeden, świeżo widać powieszony, podrygiwał jeszcze.

Wokół dębu gromadził się tuzin zbrojnych, nie Czarnych, kolorowych. Zbrojni dostrzegli ich od razu. I skoczyli ku nim z wrzaskiem. Reynevan i Rixa zawrócili, tylko po to, by zobaczyć, jak od młyna dzikim cwałem pędzi na nich rycerz na koniu okrytym kropierzem. W pełnej zbroi płytowej. W zamkniętej saladzie. Z turniejową tarczą z herbem. Z nastawioną kopią. Nic, tylko Amadis z Walii. Albo inna rycerska legenda.

Rixa uniknęła nadziania, zwisając z siodła, potężny koń kopijnika zderzył się z jej wierzchowcem i obalił go, dziewczyna poturlała się po ziemi aż na brzeg młynówki, potężnie huknęła głową o słup. Koń Reynevana stanął dęba, rycerz rzucił kopię, dobył miecza, machnął nim na odlew; gdyby Reynevan nie zeskoczył, straciłby głowę. Pędzący koń uderzył go i obalił, runął w błoto, wprost pod inne kopyta.

Bojowy wrzask przybrał nagle na sile, jeźdźców dokoła nagle jakby przybyło, Reynevan zorientował się, że do konfliktu włączyły się inne siły. Lekkozbrojni konni w kapalinach, wielu ze znakiem Kielicha na piersi. Nie było jednak czasu na roztrząsanie tego faktu, wokół wrzała walka, chrapały i rżały konie, migały i szczękały ostrza, lała się krew. Ktoś znowu najechał go końską piersią, upadł, dostrzegł wznoszoną do pchnięcia włócznię. W tej samej chwili włócznik wyleciał z kulbaki, zdzielony flamandzkim gudendagiem.

– Samson!

– Reynevan?