Samson zatoczył koniem, chroniąc Reynevana przed kolejnym atakującym. Niepotrzebnie, atakujący już kulił się w siodle, dźgany rohatynami przez dwóch konnych z Kielichami. Trzeci dla dobrej miary ciął go w kark zakrzywionym falcjonem.
– Szarlej!
– Reynevan?
– Żywcem brać! – krzyczał młodzieńczym głosem dowódca husytów, rycerz w burym płaszczu na pełnej płycie. – Herbowych żywcem! Gemajnów pod nóż!
Było po walce. Kogo miano dobić, dobito, kogo związać, związano. Reynevan, cokolwiek ogłupiały, ściskał Szarleja i Samsona. Czemu z wysokości siodła przyglądał się rycerz w burym płaszczu. Gdy uniósł zasłonę salady, jego twarz wydała się Reynevanowi znajoma.
– Nasz hejtman – przedstawił Szarlej. – Brus z Klinsztejna z Ronoviców. Młodszy brat…
Nie dokończył. Jeden z zabitych tylko udawał zabitego, teraz zerwał się i skoczył na Brusa z burderzem. Nie doskoczył. Szarlej z bliska palnął weń z dziwnej krótkiej strzelby, rozwalając mu głowę na strzępy.
– Dzięki – rozgonił dłonią dym Brus z Klinsztejna z Ronoviców, młodszy brat Brazdy z Klinsztejna, hejtmana u Sierotek. – Dzięki, bracie Szarleju.
Reynevan przypomniał sobie o Rixie, rychło w czas, dziewczyna właśnie podniosła się z ziemi i wytrząsała piach z włosów.
– Wszystko w porządku?
– Całkowitym – odrzekła. I nagle usta skrzywił jej grymas, a oczy rozwarły się szeroko.
Patrzyła na Samsona.
– Oddział, zbierać się! – skomenderował Brus z Klinsztejna. – Odchodzimy!
– Młody pan Gersdorf pojedzie z nami – zwrócił się do rycerza kopijnika, owego Amadisa z Walii, który teraz, w niewoli, bez hełmu, stracił całą legendarną aurę, był zwykłym wystraszonym chłystkiem. – Szlachetnie urodzony Kaspar von Gersdorf, syn szlachetnego Lotara Gersdorfa. Liczę na sto grzywien za ciebie, młody panie. Nie mniej. Oddział, wymarsz! Bracie Szarleju, spraw straż tylną!
– W coś ty mnie ubrał? – spytała cicho Rixa, podjeżdżając do zamykającego pochód Reynevana. – Z kim ty się kumasz?
– Z nami – dosłyszał bystrouchy Szarlej. – Ze specjalnym oddziałem dywersyjno-zwiadowczym armii polnej Taboru.
– Rejza.
– A jakże. Tabor, wojsko w polu wojujące pod komendą Jakuba Kromieszyna z Brzezovic, kontyngenty miejskie pod Otikiem z Lozy, jazda pod Mikulaszem Sokołem z Lamberka, prażanie Wacława Cardy. Sześć tysięcy luda, dwieście wozów. My z naszym oddziałem specjalnym zapewniamy zwiad. Zdobywamy konie. Łapiemy dezerterów i bandytów, którzy kradną konie nam. Widzieliście wisielców we wsi? To koniokrady. Tropimy ich od trzech dni, młody Gersdorf nas wyręczył, bo my też mieliśmy dla nich stryczki. A Gersdorf ze swym podjazdem szarpie Tabor od samej Żytawy, dokucza, Kromieszyn rozkazał nam zrobić z nim porządek…
– Gdzie jest Tabor w tej chwili?
– Pod Bolesławcem. Nie słyszysz? To nie burza, Reinmarze, to bombardy. Wnet zresztą zobaczysz sam, tam wszak właśnie zmierzamy. A może masz inne plany? Może inne plany i zamiary ma waszmość pani, której nie znam? A która wygląda na niezbyt zachwyconą naszą kompanią?
– Jestem Rixa Cartafila de Fonseca. Do moich planów i zamiarów nic nikomu. A czym się mam zachwycać? Tym, że tuż obok mnie jedzie dybuk?
Obróciła się i oskarżycielsko wymierzyła palec w Samsona.
– Dybuk, ha! – Szarlej parsknął. – Doczekałeś się, Samsonie, trafiła kosa na kamień. Rozpoznała cię w mig. Dybuk, jak pragnę szczęścia, dybuk całą gębą. Demon, zły duch, wcielony w cudze ciało. A ja, pomyśleć, podejrzewałem w tobie jedynie Żyda Wiecznego Tułacza.
– Z przykrością zmartwię obydwoje – odrzekł zmęczonym głosem Samson Miodek. – Nie jestem dybukiem. Ani Wiecznym Żydem. Wiedziałbym, gdybym był.
– Zostańmy nieco z tyłu. – Szarlej stanął w strzemionach, sprawdził, czy nikt z oddziału nie słucha i nie interesuje się nimi. – Opowiedz, Reinmarze, co się z tobą działo. I co cię tu przywiodło.
Wysłuchawszy, demeryt milczał długo. Huk dział z północnego zachodu dolatywał coraz wyraźniej.
– Czarni Jeźdźcy – powiedział wreszcie – dali się poznać i Taborowi. Za Żytawą, cztery dni temu, ogarnęli i wycięli nam hlidkę, dziesięciu ludzi, tylko jednemu udało się uciec. Potem znaleźliśmy kilku z tych, których wzięli żywcem. Wisieli za nogi na drzewach. Ktoś bardzo, naprawdę bardzo usilnie skłaniał ich do zeznań. A potem potraktowano ich jak tarcze do ćwiczenia rzutów oszczepem.
– Waszmość pani zaś – zwrócił się ku Rixie – jest tą, która zimą uratowała naszego Reinmara we Wrocławiu. I nadal, jak widzę, wspiera go pomocą, radą, siłą ducha i ujmującą osobowością. Z własnej inicjatywy? Czy też z czyjegoś polecenia, że pozwolę sobie zapytać?
– Wolałabym – Rixa przenikliwie spojrzała mu w oczy – byśmy sobie nie pozwalali. Ja nie będę o nic pytać i oczekuję wzajemności.
– Rozumiem – Szarlej wzruszył ramionami. – Jako że to jednak oddział wojskowy, muszę coś zmyślić na użytek naszego wodza, Brusa Ronovica. Gdyby ów jednak chciał waszmość panią indagować…
– Poradzę sobie. Możesz mnie nazywać Rixą.
Szarlej trącił konia ostrogą, pokłusował na czoło.
– Co w Rapotinie, Samsonie? Marketa…
– Wszystko w najlepszym porządku – uśmiechnął się szeroko olbrzym. – Naprawdę w najlepszym. Lepszym, niż mógłbym się spodziewać. I chyba dużo lepszym, niż na to zasłużyłem. Nie chciała mnie puścić z Szarlejem. Nie słuchała argumentów…
– A miałeś argumenty?
– Kilka. Jednym byłeś ty. Rixo, czy ty naprawdę musisz tak wiercić mnie wzrokiem? Zdolność widzenia rzeczy ukrytych już udowodniłaś. Ale choćbyś najostrzej patrzyła, dybuka nie zobaczysz.
– A co zobaczę? Widzę ponadnaturalne. A ty jesteś ponadnaturalny.
– Jeden z moich znajomych – Samson nadal się uśmiechał – zwykł mawiać, że nie ma rzeczy ani zjawisk ponadnaturalnych. Niektóre po prostu wykraczają ponad to, co o naturze wiemy.
– To był święty Augustyn. Znałeś go, jak rozumiem, osobiście. I wcale mnie to nie dziwi.
– Robisz, Rixo, nadzwyczajne wprost postępy.
– Nie kpij ze mnie. Dybuku.
Przykłusował Szarlej, obrzucił ich surowym spojrzeniem.
– Co tu – zawarczał – się za filozoficzne dysputy odprawiają? Samsonie? Czesi się zaczynają oglądać. Trzymaj się, cholera, przyjętego incognito.
– Przepraszam, zapomniałem się. Tak może być? Niedawno wypracowałem. Popatrzcie.
Samson zrobił okropnego zeza. Uśmiechnął się głupawo, zakwilił kretyńsko i uślinił z kącika ust. A na finał wypuścił z nosa bańkę. Gdy pękła, wypuścił drugą.
– Ha! – zawołała z niekłamanym zachwytem Rixa. – Dobre, dobre! A ja potrafię udać iluzoryczną dżumę. Pluję krwią i smarkam…
– Niech was cholera – Szarlej odwrócił się z odrazą. – Chodź, Reinmarze. Zostawmy ich ich zabawom.
– Szarleju?
– Tak?
– Ten krótki samopał, z którego strzelałeś pod młynem. Co to za dziwny oręż?
– To? – Demeryt zademonstrował dobytą z futerału przy siodle broń. – To jest, przyjacielu, praska strzelba, popularnie zwana „rucznicą zdradną”. Wielce modna teraz sztuka w Pradze, wszyscy noszą. Jest, jak widzisz, na tyle krótka, że można ją ukryć pod płaszczem i użyć znienacka, zdradziecko, stąd nazwa. Lont jest, popatrz, wsadzony w mosiężny kurek, może się cały czas tlić. Za naciśnięciem cyngla, zauważ, że mogę zrobić to jedną ręką, lont dosięga zapału i buuuum! Dobre, co? Postęp, chłopcze, dokonuje się nieprzerwanie.
– Nijak zaprzeczyć. Słyszysz?
– Nic nie słyszę.
– Właśnie. Od dłuższego czasu bombardy milczą.
Wyjechali z lasów. Ze wzniesienia mogli podziwiać panoramę. Malownicze zakole Bobru. I miasto na prawym brzegu.
– Przed nami Bolesławiec, Brama Górna – wskazał Brus z Klinsztejna. – Wychodzi, że przybywamy w sam czas. Miasto się poddało.
Brama Górna okazała się wywaloną, zwisające z zawiasów resztki wrzeciądzy były zwęglone, mur i baszta bramna czarne od kopcia i spękane od ognia. Taboryci ewidentnie zastosowali tu swój standardowy i wypróbowany sposób forsowania bram, polegający na ich przepalaniu. Pod bramą usypywano stos bierwion, dorzucano kilka beczek smoły i dziegciu, podpalano i czekano na efekt. Zwykle była nim kapitulacja. Jak teraz i tutaj.
– Wjeżdżamy. Rixa, a ty?
– Ja tu zaczekam.
– Na kogo? Po co?
Nie odpowiedziała, odwróciła głowę. Szarlej parsknął, potem obrzucił Reynevana wieloznacznym spojrzeniem. Widząc, że Reynevan nie reaguje, popędził konia, pojechał za oddziałem.
W mieście panował spokój, choć wiodące na rynek uliczki zapchane były uzbrojonymi po zęby husytami. Zwarty szyk Taboru stał też na rynku, dookoła ratusza. Stłoczeni pod ścianami domów mieszczanie przyglądali się agresorom w trwożliwej ciszy.
– Albo Bolesławiec już się dogadał – ocenił sytuację Szarlej – albo zaraz będzie się dogadywać. Normalka. Ustalą okup i kontrybucję w postaci utrzymania i zaopatrzenia dla wojska. Dojdą do porozumienia. Inaczej już by tu wszystko stało w ogniu.