– Zabawiacie się tu – warknął mnich. – A tam wasi bracia rozprawiają się z wrogami wiary! Słyszycie? Tam, tam jest dziś miejsce dobrych chrześcijan! Tam czeka dzieło Boże! Dalej, precz!
Napastnicy wyszli, spuściwszy głowy, pomrukując i szurając podeszwami. Dominikanin zatknął łuczywo w uchwyt, podszedł. Elencza rozdygotanymi dłońmi usiłowała ściągnąć w dół zadartą powyżej bioder sukienkę. Oczy jej łzawiły, wargi trzęsły się od wstrzymywanego płaczu. Mnich pochylił się, podał jej rękę, pomógł wstać. Po czym z mocą walnął pięścią w ucho. Pralnia zatańczyła w oczach dziewczyny, posadzka uciekła spod stóp. Upadła znowu; nim oprzytomniała, mnich klęczał już na niej. Wrzasnęła, wyprężyła się, wierzgnęła. Z rozmachem trzepnął ją w twarz, chwycił za sukienkę na piersiach, rozerwał tkaninę gwałtownym ruchem.
– Heretycka suko… – wycharczał. – Już ja cię nawróc…
Nie dokończył. Reynevan przedramieniem przegiął mu głowę w tył i nożem poderżnął gardło.
Zbiegli po schodach w mroźną noc, w czerwono podświetloną ciemność, wciąż rozbrzmiewającą wrzaskiem i zgiełkiem walki. Elencza pośliznęła się na oblodzonych stopniach, upadłaby, gdyby nie pomocne ramię Reynevana. Spojrzała w górę, na jego twarz, spojrzała przez łzy, wciąż oszołomiona, wciąż nie do końca pewna, czy przypadkiem nie śni. Nogi uginały się pod nią, łamały. Dostrzegł to.
– Musimy uciekać – wykrztusił. – Musimy…
Chwycił ją wpół, wciągnął za załom muru, w kryjący mrok. W samą porę. Zaułkiem przebiegł półnagi i pokrwawiony mężczyzna, za nim, wyjąc i rycząc, pędziła tłuszcza.
– Musimy uciekać – powtórzył Reynevan. – Albo ukryć się gdzieś…
– Ja… – przemogła bezdech i dygot ust. – Ty… Ratuj… mnie…
– Uratuję.
Nagle znaleźli się na rynku, przy pręgierzu, wśród oszalałego tłumu. Elencza spojrzała w górę, wprost w oblicze Śmierci. Krzyk zgrozy zamarł jej w krtani. To tylko rzeźba, uspokajała się, dygocąc. Tylko rzeźba. Wyrzeźbiona w tympanonie nad zachodnim wejściem do ratusza kościotrupia śmierć, wyszczerzona, wywijająca kosą. To tylko rzeźba…
Z okien płonącego ratusza strzelano. Huczała broń palna, z sykiem leciały bełty z kusz. To ci lżej ranni Czesi, przypomniała sobie z zaskakującą jasnością Elencza, lżej rannych i rekonwalescentów zakwaterowano na ratuszu. Nie pozwolili się rozbroić…
Kroczyła chwiejnie, nie wiedząc, dokąd idzie. Reynevan zatrzymał ją, silnie ścisnął ramię.
– Stójmy tu – wydyszał. – Stójmy bez ruchu. Umkniemy uwadze… Oni są jak drapieżniki… Reagują na ruch. I na zapach strachu. Jeśli się nie ruszymy, nawet nas nie zauważą…
Stali więc. Bez ruchu. Niczym posągi. Pośród piekła.
Ratusz padł, obronę przełamano, horda napastników z wrzaskiem wdarła się do środka. Wśród potępieńczego wycia zaczęto wyrzucać ludzi z okien, na bruk, wprost pod czekające maczugi i siekiery. Kilkunastu wywleczonych żywych i półżywych ostrza pik przybiły do muru. Dogorywających tratowano, rozrywano na strzępy. Krew lała się strugami, pieniła w rynsztokach.
Od pożarów zrobiło się jasno jak w dzień. Gorzał ratusz, Śmierć wyrzeźbiona w tympanonie ożyła w tańczącej poświacie, szczerzyła zęby, kłapała żuchwą, machała kosą. Płonęły domy wschodniej pierzei rynku, paliły się jatki za ratuszem, paliły sukiennice, ogień trawił warsztaty walońskich tkaczy i bogate kramy na ulicy Maryjnej. Płomienie tańczyły na fasadzie i dachu szpitala Świętego Błażeja, ogień przeżerał belkowania i kalenice. Przed szpitalem piętrzyła się sterta zwłok, na którą wciąż dorzucano nowe i nowe ciała. Skrwawione. Pokaleczone. Zmasakrowane do niepoznania. Trupy włóczono po rynku na strykach wiązanych do szyj lub kończyn. Wleczono je ku studniom. Studnie były już przepełnione. Sterczały z nich nogi. I ręce. Rozcapierzone, wzniesione, jakby wołające pomsty za zbrodnię.
– Choćbym… – powtarzała Elencza, z trudem poruszając zdrętwiałymi wargami. – Choćbym chodziła doliną cienia i śmierci, zła się nie ulęknę. Bo Ty jesteś ze mną.
Wciąż ściskała dłoń Reynevana, czuła, jak dłoń zwarła się w pięść. Spojrzała na jego twarz. I prędko odwróciła wzrok.
Pijany wściekłością i mordem motłoch tańczył, śpiewał, podskakiwał, potrząsał włóczniami z nadzianymi na groty głowami. Głowy kopano po bruku, przerzucano się nimi jak piłkami. Składano jak hołd, jak ofiarę, przed stojącą na rynku grupą konnych. Konie, wietrząc krew, chrapały, tupały, dzwoniły podkowami.
– Będziesz musiał mnie rozgrzeszyć, księże biskupie – powiedział ponuro jeden z jeźdźców, długowłosy mężczyzna w skrzącym się od złotych i srebrnych haftów płaszczu. – Książęcym słowem honoru zagwarantowałem tym Czechom bezpieczeństwo. Przyrzekłem azyl. Przysiągłem…
– Luby książę Ludwiku, młody mój krewniaku. – Konrad, biskup wrocławski, uniósł się w siodle, wspierając na łęku. – Rozgrzeszę cię, kiedy tylko zechcesz. I ilekroć zechcesz. Choć w mych oczach jesteś sine peccato, a i w oczach Boga niezawodnie również. Przysięga dana heretykom jest nieważna, słowo dane kacerzowi nie wiąże i nie zobowiązuje. Działamy tu na chwałę Bożą, ad maiorem Dei gloriam. Ci dobrzy katolicy, żołnierze Chrystusowi, dają tam, spójrz, wyraz swej miłości do Boga. Ta wszak objawia się poprzez nienawiść do wszystkiego, co Bogu przeciwne i wstrętne. Śmierć heretyka to chwała chrześcijanina. Ze śmierci kacerza korzyść odnosi Chrystus. A dla samego kacerza zatracenie ciała to ratunek ducha.
– Ale nie myśl – dodał, widząc, że jego słowa robią na Ludwiku Oławskim niewielkie raczej wrażenie – że się nad nimi nie lituję. Lituję się. I błogosławię ich w godzinie śmierci. Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie. Et lux perpetua luceat eis.
Kolejna krwawa głowa poturlała się pod nogi książęcego konia. Koń spłoszył się, zadarł łeb, zadrobił nogami. Ludwik ściągnął mu wodze.
Motłoch wył, ryczał, wrzeszczał, przetrząsał domy w polowaniu na coraz mniej licznych ocalałych. Wciąż targały powietrze rozlegające się z uliczek wrzaski mordowanych. Huczał pożar. Niemilknącym jękiem spiżu zanosiły się dzwony.
Wyrzeźbiona w tympanonie ratusza Śmierć śmiała się szyderczo i wywijała kosą.
Elencza płakała.
Reynevan skończył opowiadać. Jan Kralovec z Hradku, hejtman Sierotek, wsparty na bombardzie, patrzył na Strzegom, w zapadającym mroku czarny i groźny jak przyczajony leśny zwierz. Patrzył długo. Potem odwrócił się gwałtownie.
– Odchodzimy stąd – rzucił. – Dość będzie. Odchodzimy. Wracamy do domu.
Poranek był mglisty, jak na porę roku dość nawet ciepły. Poprzedzona patrolami i awangardą lekkiej jazdy, flankowana przez roty obciążonych pawężami piechocińców kolumna wozów szła, zostawiając za sobą Strzegom, na południe. Traktem na Świdnicę. Na Rychbach, Frankenstein, Bardo, Kłodzko. Na Homole. Do Czech. Do domu.
Skrzypiały pod ciężarem ładunków osie, koła żłobiły w topniejącym śniegu głębokie koleiny. Strzelały baty, rżały konie, porykiwały woły. Woźnice klęli. Nad kolumną krążyły stada czarnych ptaków.
W Strzegomiu bito w dzwony.
Był dwunasty lutego Roku Pańskiego 1429, sobota przed pierwszą niedzielą postu, sabbato proximo ante dominicam Invocavit.
Hejtmani Sierotek obserwowali wymarsz z przydrożnego wzniesienia. Zrywający się wiatr szarpał płaszcze, targał chorągwiami.
Nastroje nie były najlepsze. Przeziębiony Brazda z Klinsztejna kichał. Matej Salava spluwał. Zwykle i na co dzień posępny Piotr Polak sposępniał jeszcze bardziej. Nawet pogodny zazwyczaj Jan Kolda z Żampachu powarkiwał pod nosem. Jan Kralovec milczał ponuro.
– O! Patrzajcie! – Salava wskazał nagle zauważonego jeźdźca, ośnieżonym stokiem wzgórza zmierzającego na północ. – Kto to? Czy nie ten ranny Niemiaszek? Puściłeś go wolno, bracie Janie?
– Puściłem – przyznał niechętnie Kralovec. – Chudziak. Okupu by nie dali. No to niech go szlag trafi.
– Da Bóg, trafi – charknął Piotr Polak. – Raniony jest. Sam, bez pomocy, do Wrocławia się nie dowlecze. Zdechnie gdzieś w zaspie.
– Nie będzie sam ni bez pomocy – zaprzeczył Jan Kolda, wskazując drugiego jeźdźca. – Ha! Toć to Reynevan na swoim inochodźcu! Jemu też pozwoliłeś odjechać, bracie?
– Pozwoliłem. Bo co on, niewolny czy jak? Gadaliśmy. Wagował się, wagował, widziałem, gryzie go coś. Wreszcie rzekł mi, pry, do Wrocławia mu mus wrócić. To wracaj, rzekłem. I tyle.
– No i niech go tam Pambiczek ma w opiece – skonkludował Brazda i kichnął. – Jedziem, bratrzy.
– Jedziem.
Zjechali ze wzniesienia, krótkim galopem dogonili kolumnę, wysforowali się na czoło.
– Ciekawe – rzekł, wstrzymując konia do kłusa, Brazda do jadącego obok Jana Koldy. – Ciekawe, co też tam ninie w dalekim świecie słychać…