Z trudem namacała jego ramię. Potem dłoń. Palce i paznokcie miała już całkiem czarne. Podobnie stopy.
– Już czas… Montségur…
– Co mówisz? Jutto?
– Montségur… Wciąż trwa… Endura i consolamentum… Chciałabym… usłyszeć… głos stamtąd…
Reynevan potrząsnął głową, pytająco patrząc na przyjaciół. Szarlej rozłożył ręce.
– Pozwól – rzekł Samson.
Ukląkł obok Jutty, ujął jej poczerniałą dłoń.
– Benedicite – powiedział cicho. – Benedicite, parcite nobis.
– Parcite nobis – odszepnęła. – Za wszystkie grzechy… Proszę o przebaczenie…
– De Deu e de nos vos sian perdonatz – wyrzekł Samson. – E nos preguem Deu que les vos perdo.
Jutta, wyglądało, chciała się uśmiechnąć. Ale paroksyzm bólu zniekształcił jej siną twarz w okropnym grymasie. Z nosa i kącika ust pociekła krew. Krew przesączała się już też przez wszystkie okrywające ją płaszcze.
– Reinmarze – Samson wstał. – Już czas. Niech się stanie.
– Nie rozumiem.
– Nim Jutta umrze – olbrzym zbliżył się, zniżył głos – będzie cierpieć jeszcze co najmniej kilkanaście godzin. Pozwolisz, by cierpiała?
– Co ty mówisz? Mam ją… Samsonie… Jestem lekarzem! Jestem chrześcijaninem… Bóg zabrania… Boskie prawo…
– Prawo, które każe cierpieć? Gdy można cierpienia skrócić? Nic nie wiesz o Bogu, chłopcze, nie znasz go wcale. A robisz z niego okrutnego fanatyka. Obrażasz go tym. To nie wypada.
– Ale…
– Jesteś medykiem. Ulecz cierpienie.
Szarlej wziął Rixę pod ramię, odprowadził na bok. Tybald Raabe podążył za nimi.
Samson i Reynevan uklękli obok Jutty. Samson z lewej, Reynevan z prawej. Nim uklękli, Jutta była nieprzytomna, teraz oprzytomniała.
– Reinmar…
– Kocham cię – wyszeptał z ustami przy jej uchu. – Kocham cię, Jutto.
– Ja też cię kocham. Jestem gotowa.
– Pater sancte – wymówił cicho Samson – suscipe ancillam Tuam in Tua iusticia et mitte graciam Tuam e Spiritum Sanctum Tuum super eam.
– Lux in tenebris lucet – wyszeptała wyraźnie. – Światłość w ciemności świeci… I ciemność jej nie ogarnęła.
I gdy to wyrzekła, chmury rozstąpiły się nagle. I zalśniło zza nich przedwieczorne słońce. I stała się jasność.
I było tak, że Reinmar z Bielawy, medyk, otworzył szkatułkę z amuletami, podarunek od Joszta Duna, zwanego Telesmą, czarodzieja z Pragi. Było tak, że Reinmar wydobył ze szkatułki amulet, ten schowany najgłębiej, jeden jedyny, mały i niepozorny, ten, który nie miał być użyty nigdy, bo mógł być wykorzystany tylko w sytuacji absolutnie i ekstremalnie ostatecznej, w położeniu bez wyjścia i bez nadziei. Było tak, że Reinmar objął Juttę i przyłożył jej amulet do skroni i wymówił zaklęcie, a brzmiało ono: „Spes proxima”. Było tak, że Jutta westchnęła z ulgą, a potem uśmiechnęła się i odprężyła.
I było tak, że Jutty nie było.
Zostało tylko jej imię, puste słowo, którego nawet nie było sensu wymawiać.
Rozdział dziewiętnasty
w którym spełnia się, co miało się spełnić. I cisną się na usta słowa natchnionego proroka, Izajasza, syna Amosa: Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność. Jasnych promieni, a kroczymy w mrokach.
Pierwszego dnia rozwiązane były cztery wiatry od ich podstaw. Poruszona była ziemia ze swego miejsca, bramy nieba otworzyły się, a dym wielkiego ognia przesłonił horyzont. Słońce stało się czarne jak włosienny wór, a księżyc stał się jak krew. Z każdej strony wyzierały rozpacz i przerażenie. I był żal. I były łzy. I była okropna, dojmująca samotność.
Drugiego dnia były ciemności wielkie. Gwiazdy spadały z nieba. Zajęczały otchłanie ziemi z czterech krańców świata. Rozpłynęła się otchłań wśród jęków, zadrżały ziemia i morze, a razem z nimi góry i pagórki. I upadły posągi bogów prawdziwych i fałszywych, a z ich upadkiem ludy wszystkie wzgardziły życiem tego świata.
Rozdarte zostało sklepienie nieba od wschodu aż do zachodu. I stała się nagle światłość, lux perpetua. I wyszedł z niej głos archanioła, i usłyszany był aż w najniższych czeluściach. Dies irae, dies illa…
Mors stupebit et natura,
cum resurget creatura,
iudicanti responsura.
Liber scriptus proferetur,
in quo totum continetur,
unde mundus iudicetur.
Trzeciego dnia…
Trzeciego dnia przyszedł Samson. A z nim Szarlej, Rixa i Tybald.
– Dość, Reynevan. Wystarczy, przyjacielu. Opłakałeś ją, opłakałeś godnie i należycie. A teraz wstań i weź się w garść.
Nad krainą Bawarów unosiły się dymy, wiatr zewsząd niósł smród spalenizny. Działania bojowe większością wstrzymano jednak, wieść niosła, że rozpoczęto rokowania. Na zdobyty i zamieniony na husycką kwaterę główną zamek Beheimstein pod Norymbergą przybył jakoby własną osobą margraf brandenburski Fryderyk, by układać się z hejtmanami. Nie wykluczano, że to koniec rejzy, że Niemcy zechcą się okupić. By troszkę pomóc im w podjęciu decyzji, Prokop kazał kolumnom husyckim ruszyć się w kierunku Górnego Palatynatu, na Sulzbach i Amberg, czym zdrowo napędził strachu falcgrafowi Janowi z Neumarktu.
Wszystkie wieści okazały się prawdziwymi. Rokowania uwieńczył sukces. Zapłacił okup margraf, zapłacił falcgraf, zapłaciła Norymberga. Rejza była skończona. Wydano rozkazy, ześrodkowana pod Pegnitz i Auerbach armia husycka w dwóch kolumnach rozpoczęła powrót do domu. Po drodze nie zamierzano jednak próżnować. Idąca szlakiem południowym kolumna formowała się do ataku na Kynżvart, kolejny gród znienawidzonego Henryka von Plauena. Kolumnę północną Prokop forsownym marszem poprowadził na Cheb.
Armia podeszła pod Cheb w sobotę jedenastego lutego, późnym popołudniem, o zmierzchu niemal, z marszu wpadając na otaczające miasto wsie i osady. Całe podgrodzie stanęło w ogniu, zagon konnych Jana Zmrzlika zadbał zaś o to, by nie ocalała nawet jedna z okolicznych i zagród. Reynevan wziął się w garść i doszedł już do siebie, ale w paleniu i mordach udziału nie wziął. Wraz z Szarlejem, Samsonem i Rixą trzymali się Mikulasza Sokoła z Lamberka, pozostawionego z oddziałem odwodowym.
Tybald Raabe odszedł, powędrował na wschód, zanim jeszcze ruszyli pod Pegnitz.
Noc, która wkrótce zapadła, była od pożarów jasna jak dzień. I hałaśliwa. Bezustannie hukały młotki i siekiery cieśli, ustawiających praki i budujących zatarasy. Ryczeli i śpiewali puszkarze, mocując na drewnianych łożach bombardy i moździerze. Wrzeszczeli pod murami taboryccy harcownicy, obiecując obrońcom Chebu paskudną śmierć, obrońcy z góry rewanżowali się taborytom obietnicami śmierci jeszcze gorszej, ohydnymi obelgami i palbą z broni ognistej.
– Reinmarze?
– Jestem, Samsonie.
– Trzymasz się? Jak się czujesz?
– Bardzo paskudnie.
– Niepotrzebnie pytałem.
Siedzieli przy niedużym ognisku, rozpalonym za rozpiętą na kijach, chroniącą od lutowego wiatru płachtą. Siedzieli we dwu, Szarlej i Rixa gdzieś przepadli. Ostatnio przepadali często. Rixa zdążyła się już zresztą pożegnać, wracała na Śląsk.
– Ja… – olbrzym zająknął się niespodziewanie – też mam czym się gryźć. Prześladują mnie ostatnio myśli o prawdziwym Samsonie, tym z klasztoru benedyktynów. Nie mogę uwolnić się od przekonania, że wyrządziłem mu krzywdę. Zostawiłem go… Tam…
– Nie ponosisz winy – odrzekł poważnie Reynevan. – To ja i Szarlej, nasze głupie egzorcyzmy, nasze igraszki ze sprawami, z którymi igrać nie było wolno. Próbowałeś naprawić nasz błąd, próbowałeś wiele razy, nikt nie ma prawa zarzucić ci bezczynności. Nie udało się, cóż, wola boska. A obecnie… Obecnie sytuacja się zmieniła. Masz obowiązki. Nie możesz porzucić Markety. Złamałbyś dziewczynie serce, gdybyś teraz zostawił ją samą. Rozumiem, że może to być dla ciebie przykre, znam cię, wiem, jak bardzo przejmujesz się losem innych. Ale teraz to już byłby wybór alternatywny: albo Marketa, albo klasztorny matoł. Dla mnie jasne jest, kogo powinieneś wybrać. To jest oczywiste. I nie mów mi, że to mało moralne.
– To jest mało moralne – westchnął Samson. – Bardzo mało moralne. Bo już za późno na jakikolwiek wybór. Od tamtego wydarzenia minęły ponad cztery lata. Tam… W strefie ciemności… Żaden człowiek nie mógł tego wytrzymać, żadna ludzka psychika nie mogła tego znieść. Prawdziwy Samson nie żyje lub całkowicie postradał zmysły. Nie zdołamy już przywrócić go światu. Fakt ten, niestety, obciąża moje sumienie.
– Posłuchaj…
– Nic nie mów.
Trzaskały krokwie dopalających się chałup podgrodzia, z wiatrem dolatywał smród i podmuchy gorąca.