– Nie mogę – odparł. – Nie było mnie tam. Domyślam się, że jestem podobny do tego świra, który to zrobił.
Delaware odchyliła się do tyłu, założyła nogę na nogę i przyjaźnie się do niego uśmiechnęła.
– Znam mężczyzn – oświadczyła konfidencjonalnym tonem. – Mają swoje potrzeby.
Gdybym nie wiedział, o co jej chodzi, pomyślał Steve, mógłbym sądzić, że się do mnie podwala.
– Powiem ci, jaka jest moja opinia – kontynuowała. – Jesteś atrakcyjnym chłopakiem i ta mała się w tobie zabujała.
– Nigdy nie spotkałem tej kobiety, pani sierżant.
Ignorując to, pochyliła się do przodu i położyła rękę na jego dłoni.
– Moim zdaniem cię sprowokowała.
Steve przyjrzał się jej ręce. Miała ładne paznokcie, zadbane, nie za długie i pociągnięte bezbarwnym lakierem. Ale dłoń była pomarszczona; Delaware musiała mieć więcej niż czterdzieści, może nawet czterdzieści pięć lat.
– Sama się o to prosiła, więc dlaczego miałbyś jej żałować. Mam rację? – zapytała konspiracyjnym szeptem, jakby chciała dać do zrozumienia, że to zostanie między nimi.
– Skąd pani to przyszło do głowy? – odparł poirytowany Steve.
– Wiem, jakie są dziewczyny. Zachęcała cię, a potem w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Ale było już za późno. Mężczyzna nie może ot, tak po prostu się zatrzymać, w każdym razie nie prawdziwy mężczyzna.
– Rozumiem, do czego pani zmierza – stwierdził. – Podejrzany się zgadza, żywiąc nadzieję, że zrobi na pani lepsze wrażenie; w istocie jednak przyznaje, że miał stosunek i wtedy połowę roboty ma pani z głowy.
Sierżant Delaware odchyliła się do tyłu ze znudzonym wyrazem twarzy i Steve domyślił się, że jego przypuszczenia były słuszne.
– Dobrze, cwaniaku, chodź ze mną – powiedziała wstając.
– Gdzie idziemy?
– Do celi.
– Chwileczkę. Kiedy będzie konfrontacja?
– Kiedy tylko skontaktujemy się z ofiarą i sprowadzimy ją tutaj.
– Nie możecie trzymać mnie w nieskończoność bez dopełnienia formalności prawnych.
– Możemy trzymać cię przez dwadzieścia cztery godziny bez żadnych formalności, więc przymknij się i chodź.
Zjechała razem z nim windą i zaprowadziła do pomalowanego na brązowy kolor pomieszczenia. Ostrzeżenie na ścianie przypominało funkcjonariuszom, żeby podczas przeszukania trzymali podejrzanych w kajdankach. Za wysokim biurkiem stał czarny, dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna.
– Cześć, Spike – pozdrowiła go sierżant Delaware. – Mam dla ciebie cwanego studenta.
Strażnik wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Jeśli jest taki sprytny, jakim cudem tu trafił?
Oboje się roześmieli. Steve zakonotował sobie w pamięci, żeby w przyszłości nigdy nie zdradzać policjantom, że rozszyfrował ich grę. Taką już miał wadę; w podobny sposób zrażał do siebie nauczycieli. Nikt nie lubi mądrali.
Spike był mały i kościsty, z siwą czupryną i niewielkim wąsikiem. Wydawał się skłonny do żartów, ale miał chłodne spojrzenie.
– Chcesz wejść do środka, Mish? – zapytał, otwierając stalowe drzwi. – Skoro tak, muszę cię prosić o zdanie broni.
– Nie, na razie z nim skończyłam. Konfrontacja odbędzie się później – stwierdziła, po czym odwróciła się i odeszła.
– Tędy, chłopcze – powiedział Spike.
Steve przeszedł przez drzwi.
Ściany i podłoga aresztu pomalowane były na ten sam błotnisty kolor. Steve zgadywał, że zjechali na pierwsze piętro, ale nigdzie nie widać było okien. Miał wrażenie, że znalazł się w głębokiej podziemnej pieczarze i wydostanie się z powrotem na powierzchnię zajmie mu dużo czasu.
W małym przedsionku stało biurko i aparat fotograficzny na trójnogu. Spike wyjął z przegródki kolejny formularz. Czytając go do góry nogami, Steve rozszyfrował nagłówek:
POLICJA MIEJSKA BALTIMORE, MARYLAND
KARTA WIĘŹNIA
Formularz 92/12
Spike zdjął obsadkę z wiecznego pióra i zaczął wypełniać rubryki. Kiedy skończył, wskazał Steve'owi kąt pokoju.
– Stań tam.
Steve stanął naprzeciwko aparatu i gliniarz nacisnął migawkę. Błysnęło światło.
– Obróć się na bok.
Kolejny błysk.
Następnie Spike wyjął kwadratową kartę z nagłówkiem wpisanym różowymi literami:
FEDERALNE BIURO ŚLEDCZE.
DEPARTAMENT SPRAWIEDLIWOŚCI USA
WASHINGTON, DC
Zaczął przykładać palce Steve'a do nasączonej tuszem gąbki i odciskać je kolejno w kwadracikach oznaczonych napisami l.P.KCIUK, 2.P.WSKAZUJĄCY itd. Steve zauważył, że Spike, choć niewielkiego wzrostu, ma duże dłonie z wystającymi żyłami.
– W miejskim więzieniu przy Greenmount Avenue mamy nowe Centralne Biuro Rejestracji – powiedział Spike. – Jest tam komputer, który pobiera odciski palców bez tuszu. Przypomina wielką fotokopiarkę; przyciska się po prostu ręce do szybki i gotowe. Ale tu wciąż posługujemy się starą brudną metodą.
Steve zdał sobie sprawę, że chociaż nie popełnił żadnej zbrodni, zaczyna go ogarniać wstyd. Częściowo wpływało na to przygnębiające otoczenie, ale głównie poczucie bezsilności. Od momentu gdy gliniarze wyskoczyli z samochodu przy domu Jeannie, przesuwano go z miejsca na miejsce niczym przedmiot, nie pytając w ogóle o zdanie. Bardzo szybko pozbawiało to człowieka poczucia własnej godności.
Kiedy pobieranie odcisków palców dobiegło końca, Spike pozwolił mu umyć ręce.
– A teraz pokażę panu jego apartament – oświadczył jowialnym tonem.
Poprowadził Steve'a korytarzem z celami po lewej i prawej stronie. Każda z nich była kwadratowa. Od korytarza nie dzieliła ich ściana, lecz kraty i każdy cal kwadratowy był widoczny z zewnątrz. Steve zauważył, że w każdej celi znajduje się przymocowana do ściany metalowa prycza, stalowy sedes i umywalka. Ściany i prycze pomalowane były na jasnobrązowy kolor i pokryte graffiti. Sedesy nie miały pokryw. W trzech albo czterech celach siedzieli na pryczach mężczyźni, reszta była pusta.
– Poniedziałek to spokojny dzień w naszym Holiday Inn – zażartował Spike.
Steve nie zdołałby się roześmiać, gdyby nawet od tego zależało jego życie.
Spike zatrzymał się przed pustą celą. Kiedy otwierał kluczem drzwi, Steve zerknął do środka. Nie było mowy o żadnej prywatności. Zdał sobie sprawę, że gdyby chciał skorzystać z toalety, musiałby to zrobić na oczach każdego – mężczyzny lub kobiety – kto przechodziłby akurat korytarzem. W jakiś sposób było to bardziej upokarzające od całej reszty.
Spike otworzył drzwi i dał mu znak, żeby wszedł do środka. Drzwi zatrzasnęły się i Spike zamknął je na klucz.
Steve usiadł na pryczy.
– Jezu Chryste wszechmogący, co za miejsce – jęknął.
– Jeszcze się do niego przyzwyczaisz – stwierdził wesoło Spike i odszedł.
Chwilę później wrócił, trzymając w ręku styropianową tackę.
– Została mi jedna kolacja – powiedział. – Pieczony kurczak. Chcesz?
Steve spojrzał na tackę, a potem na otwarty sedes i potrząsnął głową.
– Dziękuję bardzo – odparł – ale chyba nie jestem głodny.
10
Berrington zamówił szampana.
Po wszystkim, co spotkało ją tego dnia, Jeannie wolałaby może pięćdziesiątkę stolicznej z lodem, jednak picie wysokoprocentowego alkoholu nie było najlepszą metodą zdobycia sobie szacunku pracodawcy i postanowiła zadowolić się bąbelkami.
Szampan oznaczał romans. Kiedy spotykali się poprzednio na gruncie towarzyskim, był bardziej czarujący niż uwodzicielski. Czy miał zamiar się teraz do niej przystawiać? Poczuła się nieswojo. Nigdy jeszcze nie spotkała mężczyzny, który przyjąłby z wdziękiem danego mu kosza. A ten mężczyzna był jej szefem.
Nie powiedziała mu również nic o Stevenie. Chciała to zrobić kilka razy podczas kolacji, ale coś ją powstrzymywało. Gdyby, wbrew jej opinii, Steve okazał się przestępcą, jej teoria stanęłaby pod dużym znakiem zapytania. Nie chciała jednak uprzedzać faktów. Zanim nie udowodnią mu winy, nie będzie dmuchać na zimne. Była zresztą przekonana, że jego aresztowanie okaże się koszmarną pomyłką.
Rozmawiała przez telefon z Lisa. „Aresztowali Brada Pitta!” – powiedziała. Lisa była przerażona, że facet spędził cały dzień na wydziale i że Jeannie o mało nie zaprosiła go do swojego mieszkania. Jeannie wyjaśniła, że nie jest wcale pewna, czy to Steve dopuścił się gwałtu. Później zdała sobie sprawę, że chyba nie powinna tego mówić; ktoś mógłby to uznać za próbę wywarcia wpływu na poszkodowaną. W gruncie rzeczy nie miało to przecież większego znaczenia. Lisa przyjrzy się stojącym w szeregu mężczyznom i albo rozpozna tego, który ją zgwałcił, albo nie. W takiej sytuacji nie popełnia się błędu.
Jeannie rozmawiała również ze swoją matką. Patty była u niej w dzień ze swoimi trzema synami i mama opowiadała z ożywieniem o tym, jak chłopcy biegali po korytarzach domu opieki. Na szczęście zapomniała chyba, że przeniosła się do Bella Vista nie dalej jak wczoraj. Rozmawiała z Jeannie tak, jakby przebywała tam od kilku lat i miała pretensję, że częściej jej nie odwiedza. Po tym telefonie Jeannie przestała się tak bardzo obawiać o mamę.
– Jak ci smakował okoń? – zapytał Berrington, przerywając tok jej myśli.
– Wyborny. Bardzo delikatny.
Wygładził brwi opuszką wskazującego palca prawej ręki i ten gest wydał jej się z jakiegoś powodu bardzo próżny.
– Teraz zadam ci pewne pytanie i musisz na nie szczerze odpowiedzieć – uśmiechnął się, żeby nie brała go zbyt poważnie.