Pozbył się szybko tej myśli. Już tam nie wróci; wyniki testu DNA wyeliminują go z grona podejrzanych.
Spojrzał na jej książki. Na półce stało dużo literatury faktu, biografie Darwina, Einsteina i Francisa Bacona, kilka powieści kobiecych autorek, których nie czytał, Eriki Jong i Joyce Carol Oates; pięć albo sześć książek Edith Wharton; trochę współczesnej klasyki.
– Masz moją ulubioną powieść! – zawołał.
– Daj mi zgadnąć: Zabić drozda Lee Harpera.
Steve był zdumiony.
– Skąd wiedziałaś?
– Daj spokój. Bohater jest adwokatem, który pokonuje społeczne przesądy, broniąc niewinnego człowieka. Czy nie o tym właśnie marzysz? Nie wybrałbyś chyba Miejsca dla kobiet.
Steve potrząsnął z rezygnacją głową.
Tak dużo o mnie wiesz. To denerwujące.
– A jaka jest twoim zdaniem moja ulubiona książka?
– To ma być test?
– Żebyś wiedział.
– No… może Middlemarch George Eliot.
– Dlaczego?
– Bohaterką jest silna, niezależna kobieta.
– Ale niczego w życiu nie robi! Zresztą książka, o której myślę, nie jest powieścią. Zgaduj jeszcze raz.
– Nie jest powieścią… – powtórzył kręcąc głową. A potem nagle doznał olśnienia – Wiem. Historia genialnego, eleganckiego pod względem naukowym odkrycia, które miało zasadnicze znaczenie dla ludzkości. To musi być Podwójna spirala.
– Znakomicie!
Zaczęli jeść. Pizza była wciąż ciepła. Jeannie przez kilka minut pogrążyła się w zadumie.
– Naprawdę dałam dzisiaj plamę – stwierdziła w końcu. – Teraz to widzę. Powinnam potraktować spokojnie cały kryzys. Powinnam powtarzać: Oczywiście, jak najbardziej, możemy o tym podyskutować, nie podejmujmy pochopnych decyzji. Zamiast tego nie zastosowałam się do decyzji uczelni, a potem pogorszyłam dodatkowo sytuację, mówiąc o tym prasie.
– Zrobiłaś na mnie wrażenie bezkompromisowej.
– Jest pewna różnica między bezkompromisowością i głupotą – odparła, kiwając głową.
Pokazał jej artykuł w „Wall Street Journal”.
– To może tłumaczyć, dlaczego na twoim wydziale tak boją się złej prasy. Waszych sponsorów ma przejąć wielka korporacja.
Jeannie spojrzała na pierwszy akapit.
– Sto osiemdziesiąt milionów dolarów, no, no. – Przez jakiś czas czytała, jedząc pizzę. Skończywszy artykuł, potrząsnęła głową. – Twoja teoria jest interesująca, ale nie sądzę, żebyś miał rację.
– Dlaczego?
– Przeciwko mnie występuje Maurice Obeli, nie Berrington. Chociaż mówią, że Berrington jest chytry jak wąż. Nie jestem zresztą aż tak ważna. Pieniądze na mój projekt stanowią mały fragment funduszy, które Genetico przeznacza rokrocznie na badania. Nawet gdybym naprawdę naruszała cudzą prywatność, nie miałoby to wpływu na wielomilionowy kontrakt.
Steve wytarł palce w papierową serwetkę i wziął do ręki oprawioną w ramki fotografię kobiety z dzieckiem. Kobieta miała proste ciemne włosy i przypominała trochę z wyglądu Jeannie.
– To twoja siostra? – domyślił się.
– Tak, Patty. Ma teraz trójkę dzieci: same chłopaki.
– Ja nie mam żadnego rodzeństwa – powiedział, a potem przypomniał sobie, czego się od niej dowiedział. – Jeśli nie liczyć Dennisa Pinkera – dodał. Jeannie zmieniła się na twarzy. – Patrzysz na mnie jak na eksponat – mruknął.
– Przepraszam. Masz ochotę na lody?
– Jasne.
Postawiła pojemnik na stole i wyjęła dwie łyżeczki. To mu się spodobało. Jedzenie z tego samego naczynia było pierwszym krokiem do pocałunku. Jadła ze smakiem. Zastanawiał się, czy z takim samym entuzjazmem uprawia miłość.
– Tak się cieszę, że we mnie wierzysz. Na pewno nie można tego powiedzieć o gliniarzach – oznajmił, połykając lody.
– Jeśli okażesz się gwałcicielem, cała moja teoria niewarta jest funta kłaków.
– Mimo to niewiele kobiet wpuściłoby mnie dzisiaj do mieszkania. Zwłaszcza gdyby wiedziały, że mam takie same geny jak Dennis Pinker.
– Wahałam się – odparła. – Ale ty udowodniłeś, że podjęłam właściwą decyzję.
– W jaki sposób?
Pokazała ręką resztki kolacji.
– Jeśli Dennisowi Pinkerowi podoba się jakaś kobieta, wyciąga nóż i każe jej ściągnąć majtki. Ty przynosisz pizzę.
Steve roześmiał się.
– Brzmi to może śmiesznie – powiedziała – ale to zasadnicza różnica.
– Jest coś, co powinnaś o mnie wiedzieć – stwierdził. – Pewien sekret.
Jeannie odłożyła łyżeczkę.
– Co takiego?
– O mało kiedyś kogoś nie zabiłem.
– Jak to?
Opowiedział jej o bójce z Tipem Hendricksem.
– Dlatego tak się przejmuję tymi komplikacjami z moim pochodzeniem. Nie masz pojęcia, jak mnie to poruszyło, kiedy dowiedziałem się, że mama i tato mogą nie być moimi rodzicami. Co zrobię, jeśli mój prawdziwy ojciec okaże się zabójcą?
Jeannie potrząsnęła głową.
– Uczestniczyłeś w szkolnej bójce, która wymknęła się spod kontroli. To jeszcze nie czyni z ciebie psychopaty. Co się stało z tym drugim chłopakiem? Z Tipem?
– Kilka lat później zabił go ktoś inny. Handlował już wtedy narkotykami. Wdał się w kłótnię ze swoim dostawcą i facet strzelił mu w głowę.
– W takim razie to on był psychopatą – stwierdziła. – Często kończą w ten sposób. Nie potrafią ustrzec się kłopotów. Duży silny dzieciak taki jak ty może czasem wejść w konflikt z prawem. Ale jakoś się pozbierałeś i prowadzisz dalej normalne życie. Podczas gdy Dennis będzie wychodził i wracał za kratki, aż ktoś go w końcu zabije.
– Ile masz lat, Jeannie?
– Nie podoba ci się, że nazwałam cię dużym silnym dzieciakiem?
– Mam dwadzieścia dwa lata.
– Ja mam dwadzieścia dziewięć. To duża różnica.
– Czy robię na tobie wrażenie dzieciaka?
– Nie wiem. Trzydziestoletni facet nie przyjechałby tu prawdopodobnie z Waszyngtonu, żeby przywieźć mi pizzę. Działasz pod wpływem impulsu.
– Żałujesz, że to zrobiłem?
– Nie. – Dotknęła jego ręki. – Naprawdę się cieszę.
Ciągle nie wiedział, w jakim z nią stoi miejscu. Przypomniał sobie, jak płakała na jego ramieniu. Dzieciak nie bardzo się do tego nadaje.
– Kiedy dowiesz się czegoś więcej o moich genach? – zapytał.
Jeannie spojrzała na zegarek.
– Elektroforeza już się chyba skończyła. Jutro rano Lisa naświetli film.
– Chcesz powiedzieć, że wyniki są gotowe?
– Chyba tak.
– Czy nie moglibyśmy ich obejrzeć? Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, czy mam takie samo DNA jak Dennis Pinker.
– Czemu nie – odparła. – Ja też jestem dosyć ciekawa.
– W takim razie na co jeszcze czekamy?
25
Berrington Jones miał plastikową kartę, która otwierała wszystkie drzwi w Wariatkowie.
Nikt o tym nie miał pojęcia. Nawet inni profesorowie sądzili naiwnie, że ich gabinety należą tylko do nich. Wiedzieli oczywiście, że specjalne klucze mają ekipy porządkowe i ochrona, nie przyszło im jednak do głowy, że nietrudno jest zdobyć klucz, który dostaje każda sprzątaczka.
Mimo to Berrington nigdy jeszcze nie użył swojej karty. Grzebanie w cudzych rzeczach było poniżej jego godności – nie w jego stylu. Pete Watlingson trzymał prawdopodobnie w szufladzie fotografie nagich chłopców, Ted Ransome na pewno schował gdzieś trochę marihuany, a Sophie Chappie wibrator na długie, samotne popołudnia, ale Berrington nie chciał o tym nic wiedzieć. Uniwersalny klucz zachował na czarną godzinę.
To była właśnie czarna godzina.
Uczelnia zabroniła Jeannie używać jej programu komputerowego wertującego dane i ogłosiła wszem wobec, że badania przerwano, ale skąd miał wiedzieć, że tak jest rzeczywiście? Nie mógł zobaczyć informacji, które płynęły po łączach między terminalami. Przez cały dzień nie dawała mu spokoju myśl, że Jeannie zabrała się za kolejną bazę danych. I nie potrafił przewidzieć, co mogła tam znaleźć.
Wrócił więc do swojego gabinetu i siedział przy biurku, obserwując cienie kładące się na wzniesionych z czerwonej cegły uniwersyteckich budynkach, stukając plastikową kartą w komputerową mysz i szykując się do zrobienia czegoś, przed czym ostrzegał go cały jego zdrowy rozsądek.
Szacunek, którym się cieszył, miał nieocenioną wartość. Wcześnie go zdobył. Będąc najmniejszym chłopcem w klasie, bez ojca, który mógłby go nauczyć, jak bronić się przed łobuzami, z matką, która za bardzo się martwiła, jak związać koniec z końcem, żeby troszczyć się o jego szczęście, powoli wytworzył wokół siebie aurę powściągliwej wyższości, która go chroniła. Na Harvardzie obserwował ukradkiem kolegę pochodzącego ze starej bogatej rodziny – studiował detale jego skórzanych pasków i Imanych chusteczek, tweedowych garniturów i kaszmirowych szali; notował w pamięci, jak rozkłada serwetkę i odsuwa krzesła paniom; podziwiał mieszaninę luzu i respektu, z jaką traktował profesorów, a także powierzchowny wdzięk i wewnętrzny chłód w stosunkach z plebejuszami. W czasie kiedy zaczynał pisać swoją pracę magisterską, Berrington uchodził powszechnie za wysoko urodzonego.
Niełatwo było zejść z wysokiego piedestału. Inni profesorowie zrzucali marynarki, wbiegali na boisko i grali w futbol razem z grupą młodzieży – Berrington tego nie potrafił. Studenci nigdy nie opowiadali mu dowcipów ani nie zapraszali na swoje przyjęcia – ale nigdy też nie pozwalali sobie na żadną poufałość, nie rozmawiali na jego wykładach ani nie kwestionowali jego ocen.
W pewnym sensie całe jego życie od chwili założenia Genetico było maskowaniem się, ale czynił to z hartem ducha i w eleganckim stylu. Nie sposób było jednak wkraść się w eleganckim stylu do czyjegoś pokoju i myszkować w jego rzeczach.