Zajrzała do czarnej torby. Nie było w niej starych papierów i filiżanek ze styropianu. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyła, była jej płócienna teczka. Było tam również pudełko kleenexow z biurka, Tysiąc akrów Jane Smiley, dwie fotografie w ramkach i szczotka do włosów.
Opróżnili jej biurko i zamknęli przed nią jej pokój.
Była zdruzgotana. Zabolało ją to bardziej od tego, co wydarzyło się w gabinecie Maurice'a Obella. Tamto to tylko słowa. Teraz poczuła, że pozbawili ją czegoś, co stanowiło fragment jej własnego życia. To jest mój pokój, pomyślała; jak mogli go przede mną zamknąć?
– Cholerne skurwysyny – mruknęła pod nosem.
Musieli to zrobić ochroniarze, kiedy siedziała w gabinecie Obella. Oczywiście bez żadnego ostrzeżenia: miałaby wtedy okazję zabrać wszystko, czego naprawdę potrzebowała. Po raz któryś z rzędu zaskoczyła ją ich bezwzględność.
To była prawdziwa amputacja. Zabrali jej osiągnięcia naukowe, jej całą pracę. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić, dokąd pójść. Przez jedenaście lat pracowała naukowo: jako studentka, doktorantka, doktor, asystentka. Teraz nagle stała się nikim.
Czując, jak ogarnia ją czarna rozpacz, przypomniała sobie o liście z FBI i zaczęła grzebać w czarnej torbie, nie było tam jednak żadnych dyskietek. Wszystkie wyniki, koronny argument jej obrony, były zamknięte na klucz w pokoju.
Walnęła bezsilnie pięścią w drzwi. Idący korytarzem student, który uczęszczał na jej zajęcia ze statystyki, spojrzał na nią zdziwiony.
– Czy mogę pani w czymś pomóc, pani profesor?
Przypomniała sobie jego imię.
– Cześć, Ben. Owszem. Możesz kopnąć w te cholerne drzwi.
Ben przyjrzał się jej z powątpiewaniem.
– Nie mówiłam serio – mruknęła. – Nic mi nie jest, dziękuję.
Ben wzruszył ramionami i ruszył dalej.
Nie było sensu stać tutaj i gapić się jak sroka w gnat w zamknięte drzwi. Wzięła plastikową torbę i weszła do laboratorium. Lisa siedziała przy biurku, wprowadzając dane do komputera.
– Wylali mnie – powiedziała Jeannie.
Lisa posłała jej zdumione spojrzenie.
– Co takiego?
– Zamknęli przede mną mój gabinet i wrzucili moje rzeczy do tej pierdolonej torby.
– Nie wierzę!
Jeannie wyciągnęła swoją teczkę z torby i wyjęła z niej egzemplarz „New York Timesa”.
– To przez ten artykuł – powiedziała.
Lisa przeczytała dwa pierwsze akapity.
– Ależ to bzdura.
Jeannie usiadła na krześle.
– Wiem. Więc dlaczego Berrington udaje, że bierze to serio?
– Myślisz, że udaje?
– Jestem tego pewna. Jest zbyt sprytny, żeby naprawdę wywarły na nim wrażenie takie brednie. Na pewno chodzi o coś innego. – Jeannie zabębniła piętami o podłogę. – Jest gotów na wszystko, naprawdę nie cofnie się przed niczym… to musi być dla niego rzeczywiście bardzo ważne.
Być może znajdzie odpowiedź w klinice Aventine w Filadelfii. Zerknęła na zegarek. Umówiła się na drugą: musiała wkrótce wyjść.
Lisa nie mogła się pogodzić z tym, co usłyszała.
– Nie mogą cię tak po prostu wyrzucić – stwierdziła z oburzeniem.
– Jutro odbędzie się przesłuchanie przez komisją dyscyplinarną.
– Mój Boże, oni nie żartują.
– Na pewno nie.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
Było coś takiego, ale Jeannie bała się o to prosić. Przyjrzała się bacznie przyjaciółce. Mimo upału Lisa miała na sobie zapiętą na ostatni guzik bluzkę i luźny sweter: okrywała całe ciało, niewątpliwie reagując w ten sposób na niedawny gwałt. Wciąż była przygaszona, jakby straciła kogoś bliskiego.
Czy jej przyjaźń okaże się równie nietrwała jak Ghity? Jeannie bała się odpowiedzi na to pytanie. Jeśli zawiedzie się na Lisie, kto jeszcze jej pozostanie? Ale musiała poddać ją próbie, mimo że trudno było wyobrazić sobie gorszy moment.
– Mogłabyś spróbować dostać się do mojego gabinetu powiedziała z wahaniem. – Jest tam lista z FBI.
Lisa nie odpowiedziała od razu.
– Wymienili ci zamek czy co?
– To o wiele łatwiejsze. Zmieniają elektronicznie kod i twoja karta jest już do wyrzucenia. Na pewno nie będę również mogła dostać się po godzinach do budynku.
– To wszystko dzieje się tak szybko, że po prostu nie nadążam.
Jeannie nie chciała narażać Lisy na niepotrzebne ryzyko. Szukała gorączkowo w myśli jakiegoś innego rozwiązania.
– Może uda mi się wejść tam samej. Może wpuści mnie sprzątaczka, chociaż mam przeczucie, że ich karty również nie otworzą zamka. Poza tym skoro nie korzystam już z gabinetu, nie trzeba go sprzątać. Lecz mogą tam wejść ludzie z ochrony.
– Nie pomogą ci. Wiedzą, że zmieniono kod.
– To prawda – zgodziła się Jeannie. – Ale ciebie mogą wpuścić. Możesz powiedzieć, że potrzebujesz czegoś z mojego pokoju.
Lisa najwyraźniej się zastanawiała.
– Wolałabym cię o to nie prosić – mruknęła Jeannie.
Wyraz twarzy Lisy nagle się zmienił.
– Do diabła, co mi zależy – stwierdziła. – Dobrze, spróbuję.
Jeannie poczuła, jak coś dławi ją w gardle.
– Dziękuję – powiedziała, przygryzając wargę. – Jesteś prawdziwą przyjaciółką. – Pochyliła się nad biurkiem i uścisnęła jej dłoń.
Ta emocjonalna reakcja wprawiła Lisę w zakłopotanie.
– Gdzie dokładnie jest ta lista? – zapytała praktycznie.
– Dane są na dyskietce oznaczonej ZAKUPY.LST w pudełku na dyskietki w szufladzie biurka.
– Okay. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak się na ciebie uwzięli – dodała Lisa, marszcząc czoło.
– Wszystko zaczęło się od Steve'a Logana. Odkąd zobaczył go Berrington, stale dzieje się coś złego. Ale mam wrażenie, że niedługo się dowiem, co jest grane – oznajmiła Jeannie, wstając z krzesła.
– Dokąd się teraz wybierasz?
– Jadę do Filadelfii.
32
Berrington wyglądał przez okno swojego gabinetu. Tego ranka na korcie nie było nikogo. Wyobraził sobie grającą tam Jeannie. Zobaczył ją drugiego albo trzeciego dnia semestru, biegającą po korcie w krótkiej spódniczce, wyciągającą muskularne brązowe nogi, migającą białymi butami. Wtedy właśnie się w niej zadurzył. Zastanawiał się, dlaczego tak urzekła go jej sportowa sylwetka. Widok uprawiających sport kobiet nigdy go specjalnie nie podniecał. Nigdy nie oglądał Amerykańskich gladiatorów w przeciwieństwie do profesora Gormleya z egiptologii, który miał wszystkie programy na kasetach wideo i puszczał je podobno późnym wieczorem, w swoim domowym gabinecie. Grającą w tenisa Jeannie cechowała jakaś szczególna gracja. Miał wrażenie, że ogląda startującą do biegu lwicę. Jej mięśnie prężyły się pod skórą, włosy fruwały na wietrze, a ciało poruszało się, zastygało, obracało i ponownie poruszało z zadziwiającą, nadprzyrodzoną raptownością. Teraz zagrażała wszystkiemu, co osiągnął w życiu, a mimo to żałował, że nie obejrzy już ani razu, jak gra w tenisa.
Irytujące było, że chociaż praktycznie biorąc to on płacił jej pensję, nie mógł jej tak po prostu zwolnić. Była zatrudniona na etacie uniwersyteckim, a Genetico przekazało już pieniądze. Uczelnia nie mogła wyrzucić pracownika naukowego w taki sposób, w jaki restaurator wyrzuca niekompetentnego kelnera. Dlatego musiał bawić się w te idiotyzmy.
– Niech ją diabli – mruknął pod nosem i siadł z powrotem za biurkiem.
Poranna rozmowa przebiegała gładko aż do momentu, kiedy dowiedział się o Jacku Budgenie. Już wcześniej napuścił na nią Maurice'a i zręcznie zapobiegł próbie zbliżenia stanowisk. Fatalne było jednak to, że komisji dyscyplinarnej przewodniczyć miał facet, który grał z Jeannie w tenisa. Berrington nie sprawdził tego: zakładał, że będzie miał jakiś wpływ na wyznaczenie przewodniczącego, i z zaskoczeniem dowiedział się, że wybór został już dokonany.
Istniało poważne niebezpieczeństwo, że Jack spojrzy na całą sprawę oczyma Jeannie.
Berrington podrapał się w głowę. Nigdy nie przyjaźnił się ze swoimi akademickimi kolegami – wolał obracać się w barwniejszym towarzystwie polityków i dziennikarzy. Ale wiedział coś niecoś o Budgenie. Jack zakończył w wieku trzydziestu lat karierę profesjonalnego tenisisty i wrócił na uczelnię, żeby zrobić doktorat z chemii. Zbyt stary, by osiągnąć coś na polu nauki, został administratorem. Prowadzenie kilku uniwersyteckich bibliotek i godzenie sprzecznych postulatów różnych wydziałów wymagało kogoś taktownego i układnego i Jack radził sobie całkiem nieźle.
Jak można go było skaptować? Nie był zbyt przebiegły: cechującej go niefrasobliwości towarzyszyła pewna naiwność. Na pewno obrazi się, kiedy Berrington będzie starał się go przeciągnąć na swoją stronę albo otwarcie zaproponuje jakąś łapówkę. Być może jednak uda się wpłynąć na niego w pośredni sposób.
Sam Berrington dał się kiedyś raz przekupić. Do tej pory oblewał go rumieniec wstydu, gdy o tym pomyślał. Zdarzyło się to na samym początku jego kariery, zanim jeszcze został profesorem. Pewną studentkę złapano na oszustwie: zapłaciła swojej koleżance, żeby ta napisała za nią pracę semestralną. Nazywała się Judy Gillmore i była ładna jak lalka. Powinna zostać wydalona z uczelni, ale dziekan wydziału mógł złagodzić jej karę. Judy przyszła do gabinetu Berringtona „żeby przedyskutować problem”. Zakładała nogę na nogę, patrzyła mu żałośnie w oczy i pochylała się do przodu, żeby mógł zobaczyć jej koronkowy biustonosz. Berrington współczuł jej i obiecał, że się za nią wstawi. Judy popłakała się i zaczęła mu dziękować, a potem wzięła go za rękę, pocałowała w usta i w końcu rozpięła rozporek.