Выбрать главу

– Genetico wynajęło specjalną firmę do obsługi konferencji – oznajmił Berrington, kiedy jechali windą. – Nasz własny dział promocji nigdy nie zajmował się czymś tak dużym.

W drodze do Sali Regencyjnej przejęła ich elegancko uczesana kobieta w czarnym kostiumie.

– Jestem Caren Beamish z Total Communications. Zapraszam panów do sali dla VIP-ów – oświadczyła raźnym tonem, wprowadzając ich do małego pokoju, gdzie podano zakąski i napoje.

Steve był lekko poirytowany; chętnie zapoznałby się z rozkładem sali konferencyjnej. Ale nie miało to w gruncie rzeczy większego znaczenia. Najważniejsze było, żeby aż do pojawienia się Jeannie Berrington wierzył, że on jest Harveyem.

W salce dla VIP-ów było już sześć albo siedem osób, wśród nich Proust i Barek. Proustowi towarzyszył muskularny młody mężczyzna w czarnym garniturze, wyglądający na ochroniarza. Berrington przedstawił Steve'a Michaelowi Madiganowi, dyrektorowi Landsmanna na Amerykę Północną, po czym wziął do ręki kieliszek białego wina i zaczął je nerwowo sączyć. Steve napiłby się chętnie martini – miał więcej powodów do zdenerwowania niż Berrington – ale musiał zachować jasny umysł i nie wolno mu było ani na chwilę się rozluźnić. Spojrzał na zegarek, który zabrał Harveyowi. Była za pięć dwunasta. Jeszcze tylko kilka minut. Kiedy to się skończy, będzie mógł strzelić sobie podwójne martini.

Caren Beamish klasnęła w dłonie, żeby zwrócić ich uwagę.

– Czy jesteśmy gotowi, proszę panów? – Obecni pokiwali głowami. – W takim razie proszę wszystkich, którzy nie zasiądą na podium, o zajęcie miejsc na sali.

Nareszcie. Udało się. Już po wszystkim.

– Do widzenia, świat się zmienia – powiedział Berrington, spoglądając z oczekiwaniem na Steve'a.

– Do widzenia – odparł Steve.

Berrington skrzywił się.

– Co to znaczy „do widzenia”? Dokończ to!

Steve poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Wyglądało to na jakąś rymowankę w rodzaju „dobranoc, pchły na noc”, ale znaną tylko im obu. Na pewno była na to jakaś odpowiedź i na pewno nie były nią „karaluchy do poduchy”. Co ma, do diabła, powiedzieć? Konferencja już się zaczynała – zabrakło mu tylko kilku sekund!

Berrington wlepił w niego wzrok i zmarszczył brwi.

Pot wystąpił Steve'owi na czoło.

– Nie mogłeś tego zapomnieć – stwierdził Berrington. W jego oczach pojawiło się podejrzenie.

– Oczywiście, że nie zapomniałem – odparł szybko Steve… zbyt szybko, ponieważ uświadomił sobie, że teraz musi podać odpowiedź.

Przysłuchiwał im się senator Proust.

– Więc dokończ to – powtórzył Berrington i Steve zobaczył, że rzuca szybkie spojrzenie ochroniarzowi Prousta, który przybrał czujną postawę.

– Kup mi wózek do jeżdżenia – rzucił zdesperowany Steve.

Przez chwilę trwała cisza.

– To ci się udało – stwierdził w końcu Berrington i wybuchnął śmiechem.

Steve odetchnął z ulgą. Na tym widocznie polegała cała zabawa; za każdym razem trzeba było wymyślać nową odpowiedź. Żeby nie pokazać, ile go to kosztowało, odwrócił się na bok.

– Zaczynamy, proszę panów – zawołała organizatorka.

– Tędy – powiedział do Steve'a senator Proust. – Nie chcesz chyba wyjść prosto na scenę, mój chłopcze.

Otworzył przed nim drzwi i Steve ruszył przodem. Znalazł się w łazience.

– Nie, to jest… – wykrztusił, odwracając się. Tuż za jego plecami stał ochroniarz Prousta. Zanim Steve zorientował się, co się dzieje, facet założył mu bolesnego półnelsona.

– Piśnij tylko, a połamię ci ręce – szepnął mu do ucha.

Berrington wkroczył do łazienki zaraz za ochroniarzem. Jim Proust również wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Ochroniarz trzymał chłopaka w silnym uścisku. Berrington kipiał z wściekłości.

– Ty śmieciu – syknął. – Którym z nich jesteś? Pewnie Stevenem Loganem.

Chłopak próbował dalej udawać.

– Co ty wyprawiasz, tato?

– Daj sobie spokój, gra jest skończona. Gdzie jest mój syn?

Chłopak nie odpowiadał.

– Co tu się, do cholery, dzieje, Berry? – zapytał Jim.

Berrington z trudem się opanował.

– To nie jest Harvey – warknął. – To któryś z pozostałych, prawdopodobnie Steve Logan. Musiał go udawać co najmniej od wczoraj wieczorem. Harveya pewnie gdzieś zamknęli.

Jim pobladł.

– To znaczy, że to, co powiedział nam o intencjach Jeannie Ferrami, było kłamstwem!

Berrington pokiwał ponuro głową.

– Ferrami chce prawdopodobnie wyciąć nam jakiś numer podczas konferencji – stwierdził.

– Kurwa, tylko nie na oczach kamer – jęknął Proust.

– To właśnie zrobiłbym na jej miejscu. Ty nie?

Proust przez chwilę się zastanawiał.

– Czy Madigan zachowa zimną krew?

Berrington potrząsnął głową.

– Nie potrafię tego przewidzieć. Wycofując się w ostatniej chwili z transakcji, wyjdzie na głupca. Z drugiej strony postąpi jeszcze głupiej, płacąc sto osiemdziesiąt milionów dolarów za firmę, która może zostać oskubana co do centa przez poszkodowanych. Nie wiadomo, co zrobi.

– Musimy odnaleźć Jeannie Ferrami, żeby ją powstrzymać!

– Mogła się zameldować w hotelu. – Berrington podniósł słuchawkę telefonu zamontowanego w łazience. – Mówi profesor Berrington Jones z konferencji Genetico w Sali Regencyjnej – powiedział swoim najbardziej autorytatywnym tonem. – Czekamy na doktor Ferrami. W którym pokoju się zameldowała?

– Przykro mi, ale nie wolno nam podawać numerów pokojów, panie profesorze. Czy chce pan, żebym pana połączyła? – dodała recepcjonistka, uprzedzając wybuch Berringtona.

– Tak, oczywiście. – Usłyszał w słuchawce sygnał. Po dłuższej chwili telefon odebrał starszy mężczyzna. – Pańskie pranie jest już gotowe, panie Blenkinsop – zaimprowizował Berrington.

– Nie oddawałem niczego do prania.

– Bardzo pana przepraszam… który zajmuje pan pokój? – Berrington wstrzymał oddech.

– Osiemset dwadzieścia jeden.

– Myślałem, że połączyłem się z osiemset dwanaście. Proszę wybaczyć.

– Nic się nie stało.

Berrington odłożył słuchawkę.

– Są w pokoju osiemset dwadzieścia jeden – oznajmił podekscytowany. – Założę się, że Harvey też tam jest.

– Zaraz ma się zacząć konferencja – przypomniał Proust.

– Nie wiem, czy nie jest już za późno. – Berrington wahał się. Nie chciał opóźnić ani o jedną sekundę podpisania umowy, ale musiał zarazem zapobiec temu, co planowała Jeannie. – Zajmij miejsce na podium razem z Madiganem i Prestonem – powiedział po chwili do Prousta – a ja zrobię co mogę, żeby odnaleźć Harvey a i powstrzymać Ferrami.

– W porządku.

Berrington spojrzał na Steve'a.

– Wolałbym zabrać ze sobą twojego ochroniarza, ale nie możemy wypuścić Logana.

– To żaden problem, proszę pana – wtrącił się facet. – Mogę go przykuć do rury.

– Bardzo dobrze. Zrób to.

Berrington i Proust wrócili do pokoju dla VIP-ów. Madigan posłał im pytające spojrzenie.

– Coś nie w porządku, panowie?

– Drobny problem natury porządkowej, Mikę – odparł Proust. – Zajmie się nim Berrington, a my w tym czasie możemy odczytać komunikat.

Madigan nie wydawał się tym usatysfakcjonowany.

– Problem natury porządkowej?

– W hotelu jest Jean Ferrami, kobieta, którą w zeszłym tygodniu wyrzuciłem z pracy – wyjaśnił Berrington. – Może nam wyciąć jakiś numer. Uprzedzę, żeby jej nie wpuszczali.

To wystarczyło Madiganowi.

– Dobrze, załatw to – powiedział.

Madigan, Barek i Proust przeszli do sali konferencyjnej, a Berrington i ochroniarz, który wyłonił się tymczasem z łazienki, ruszyli szybkim krokiem do windy. Berringtona dręczyły złe przeczucia. Nie był człowiekiem czynu – nigdy nim nie był. Batalie, do których przywykł, rozgrywały się na forum uniwersyteckich komisji. Miał nadzieję, że nie będzie musiał się bić na pięści.

Wjechali na ósme piętro i pobiegli truchtem do pokoju osiemset dwadzieścia jeden. Berrington zastukał do drzwi.

– Kto tam? – odezwał się męski głos.

– Obsługa – odparł Berrington.

– Niczego nie potrzebujemy, dziękuję.

– Przepraszam, ale musimy sprawdzić pańską łazienkę.

– Proszę przyjść później.

– Chodzi o awarię.

– Teraz jestem zajęty. Przyjdźcie za godzinę.

Berrington zmierzył wzrokiem ochroniarza.

– Dasz radę wyważyć te drzwi? – zapytał.

Facet wydawał się uszczęśliwiony, ale potem obejrzał się i zrobił niewyraźną minę. Berrington obejrzał się także i zobaczył parę staruszków, którzy wyszli z windy, trzymając w rękach torby na zakupy i ruszyli powoli korytarzem w ich stronę. Razem z ochroniarzem czekali cierpliwie, aż ich miną. Para zatrzymała się przed pokojem osiemset trzydzieści. Mąż odłożył zakupy, szukał przez chwilę klucza w kieszeni, a potem nie mógł trafić nim w zamek. W końcu zniknęli w pokoju.

Ochroniarz kopnął w drzwi.

Framuga zatrzeszczała i pojawiły się na niej pęknięcia, ale drzwi nie ustąpiły. Z wewnątrz dobiegł ich odgłos szybkich kroków.

Ochroniarz kopnął ponownie i tym razem drzwi otworzyły się na oścież.

Wbiegli obaj do środka i zatrzymali się jak wryci na widok starszego czarnego faceta, który celował do nich z wielkiego zabytkowego pistoletu.

– Podnieście ręce, zamknijcie te cholerne drzwi i kładźcie się twarzą do podłogi, albo was obu zastrzelę – powiedział. – Po tym, jak się tu włamaliście, żaden sąd w Baltimore nie skaże mnie, jeśli was zabiję.