Выбрать главу

— Aha. — Pawłysz od razu zrozumiał, co miała na myśli. „Anteusz” jeszcze przez trzynaście lat będzie leciał do gwiazdy. Jeszcze trzynaście zmian. Trzynasta będzie tą najszczęśliwszą, jej załodze przyjdzie wylądować na globie, zakończyć trud wielu tysięcy ludzi i półtorej setki lat.

— To nic — powiedział Pawłysz. — Jeszcze nie będziemy tacy starzy. Na pewno odwiedzimy ten glob.

— Nie ma tam dla nas pracy — powiedziała Grażyna. — Na powierzchni planety będą potrzebni inni specjaliści.

— Dlaczego? Silniki i tam będą potrzebne. I kabiny.

— Pan jest kabinowcem?

— Medyk-kabinowiec.

— Rzadkie połączenie. Który rok?

— Czwarty. A pani? Grażyna wyszła z wody.

— Poproszę o ręcznik.

Ręcznik leżał obok Pawłysza. Poderwał się i podał go. Zaczęła wycierać włosy, a Pawłysz zrozumiał, że jej oczy nie mają po prostu koloru zielonego, a bardzo zielony.

— Jestem już staruszką na doktoracie. Mam dwadzieścia trzy lata.

— No to co? Różnica zaledwie trzech lat. Nieistotna — odpowiedział Pawłysz.

Grażyna roześmiała się. Śmiała się tak serdecznie, że ręce z ręcznikiem opadły jej i Pawłysz zobaczył, jak zmieniła się jej twarz. Mokre włosy, przylegające dotychczas do głowy, podsuszone ręcznikiem zmieniły się w bujną grzywę. Twarz zmniejszyła się. Tylko oczy pozostały zielone i ogromne.

Cisnęła ręcznikiem na kanapę, wzięła stamtąd szlafroczek, nałożyła go i wsunęła stopy w pantofle.

— Proszę nie spóźnić się na obiad! — powiedziała. — Dzisiaj mamy pożegnalny obiad.

— Na pewno nie!

— Proszę nie zapomnieć o swojej torbie. Co pan tam ma? Grażyna przemawiała bezceremonialnie, ale Pawłysz nie

potrafił się na nią rozgniewać.

Ta bezceremonialność tworzyła osobistą więź między nimi.

Tylko człowiek ci bliski może zapytać, co masz w torbie.

— Byłem w porzuconej bibliotece — przyznał się Pawłysz. -Zabrałem stamtąd kasety.

— Ja też tam kiedyś chadzałam. Wszyscy chodzili. Podejrzewam, że kiedyś specjalnie tam zostawiono masę ciekawych filmów, żeby można było zorganizować załodze dodatkową przygodę. Co pan wziął?

Pawłysz pożałował, że nie wziął ani jednej książki Dostojewskiego czy Marqueza.

— Takie tam — powiedział. — Przygodowe.

— „Gwiezdny rejs”?

— „Podwodny świat”. Opuściłem kilka odcinków.

— Proszę się nie wstydzić, kursancie. Nie zapytałam, jak pan się nazywa.

— Sława. Sława Pawłysz.

— No proszę, Grażyna się panu nie podoba, mnie się Sława podoba. Tak więc Sławku, muszę się przyznać, że sama jeszcze dwa miesiące temu wyciągnęłam z tej biblioteki trzeci i czwarty odcinek „Podwodnego świata”, mimo że z racji wieku i powagi nie powinnam tego robić.

— Nie wygląda pani poważnie.

— Staram się.

5

Poszli razem w kierunku windy do centralnej kuli, potem Grażyna pobiegła przebrać się do swojej kajuty.

Pawłysz poszedł do kabin.

Zwykły statek ma zazwyczaj dwa ośrodki sterowania: sterówkę i sekcję napędową.

Na „Anteuszu” były trzy centra dowodzenia. Prócz dwóch zwyczajowych były tam też „kabiny”.

To powszednie słowo nosiło w sobie stygmat dążenia do pozbawienia rzeczy niezwykłych patosu i zadęcia.

W kosmicznym instytucie, który miał szczęście kończyć Pawłysz, trwała odwieczna i pozbawiona szans na zakończenie wojna ciała profesorskiego, dla którego szacunek dla prawidłowej terminologii oznaczał szacunek do przedmiotu nauczanego, i kursantów, którzy nawet podczas egzaminów nie mogą przeskoczyć dwóch prostych słów: „retlanslatory teleportacyjne”.

Do takich kursantów należał również Pawłysz będący dobrym, w miarę pilnym i w miarę zdolnym, studentem. Wystarczająco w sumie dobrym, by skierowano go na „Anteusza” — przedmiot westchnień wielu pokoleń studentów.

Pawłysz maszerował do kabin, ale wcale nie zaprzątał sobie głowy problemami, historią i perspektywami teleportacji; z każdym krokiem spadał w słodką przepaść zakochania, przy tym zakochania skazanego na rozłąkę, co zawsze potęguje uczucie.

Nie przejmował się całkowicie teleportacją. A przecież jeszcze dla fizyków i pilotów nawet dwudziestego trzeciego wieku podróże z prędkością przekraczającą prędkość światła były domeną fantastyki. Skoki przez zwiniętą przestrzeń i temu podobne wynalazki marzycieli na razie nie stały się realne. Prawa przyrody niełatwo jest oszukać. Tak więc w podboju planet Układu Słonecznego powstała pauza, która mogła trwać wiecznie. Gwiazdy pozostały nieosiągalne, ponieważ droga do nich trwała setki lat. Technicznie rzecz ujmując, można było zbudować statki zdolne do tak długiego przebywania w przestrzeni, ale nie dało się wynaleźć nieśmiertelnego człowieka. Oczywiście marzenia o dotarciu do gwiazd, do innych cywilizacji, istnienie których było tylko teoretycznie dozwolone, nadal kipiały w wyobraźni— ludzkiej. Projekty, opracowane przez marzycieli jeszcze w dwudziestym wieku, rozpatrywano i obliczano, ale nie realizowano ich. Można było zbudować olbrzymi statek, wyposażyć we wszystko, co niezbędne, żeby załoga spędziła w nim wiele dziesięcioleci. Żeby kosmonauci rodzili się na jego pokładzie, rośli, uczyli się i umierali. Sto, dwieście, trzysta lat w drodze…

Ochotnicy, którzy pragnęli się poświęcić, mieli do swojej dyspozycji dożywotnie więzienie, przy tym więzienie doprowadzone do absurdu — nie tylko dla nich samych, ale również dla ich dzieci i wnuków. Na dodatek można było wyliczyć, że w takiej podróży załoga, jakkolwiek by nie była do tego przygotowana i chętna do złożenia ofiary z siebie i swoich dzieci, musi nieuchronnie się zdegenerować, jak niewątpliwie zdegeneruje się każda ludzka społeczność oderwana od reszty ludzkości. Cel nie uświęca środków.

Teoretycznie i nawet praktycznie możliwy był również drugi wariant. Po odlocie z Ziemi załoga pogrąża się w anabiozie, z której zostanie wyprowadzona w chwili znalezienia się u celu. To samo w drodze powrotnej.

W ten sposób więzienie pozostałoby więzieniem, ale więzień dostałby szansę przespania nieskończenie długiego okresu i nawet wyjścia na wolność.

Ale i tak załoga musiałaby wykazać się nadmierną ofiarnością. Przecież kosmonauci wrócą do domu po trzystu latach. To znaczy, że nigdy już nie zobaczą Ziemi takiej, jaką pozostawili, nigdy nie znajdą tak naprawdę dla siebie miejsca w świecie, tak samo jak nie znalazłby go człowiek współczesny Newtonowi czy Napoleonowi.

Ale odkrycie teleportacji, dokonane po tym, gdy ludzkość nauczyła się korzystać z praw grawitacji, zmieniło sytuację i pozwoliło wrócić do dyskusji nad tym problemem.

Najpierw udało się przekazać jeden gram substancji na odległość dziesięciu centymetrów. Potem biała myszka — odwieczna ofiara postępu naukowego — została rozłożona na atomy i złożona ponownie w sąsiednim mieście, po czym oblizała się i zaczęła gryźć kostkę cukru. W końcu, w sierpnia 2198 roku, Biser Simo-nian wszedł do kabiny teleportacyjnego ośrodka w Płowdiw i wyszedł — żywy i zdrowy — z identycznej kabiny w Bombaju.

Ponieważ teleportacją wykorzystuje fale grawitacyjne, rozprzestrzeniające się praktycznie w mgnieniu oka, ograniczeniami w przerzucie obiektów była tylko energetyczna moc i pojemność kabiny.

W ciągu pięćdziesięciu najbliższych lat kabiny zostały rozmieszczone po powierzchni całej Ziemi i na planetach Układu Słonecznego.[1] Statki kosmiczne, oczywiście, istniały nadal, ponieważ ich zadaniem było przewożenie dużych ładunków, rud, surowców. Kabiny były nie tylko małe, nie stały się one i raczej nie staną tanią rozrywką.

вернуться

1

Możliwość błyskawicznego przeniesienia się do dowolnego punktu na kuli ziemskiej i paradoks polegający na tym, że szybciej można było przenieść się z Paryża do Rio de Janeiro niż z Paryża do Wersalu, zmieniły nie tylko szybkość komunikacji, ale i styl życia. Jeśli potrafisz mieszkać w Moskwie, a pracować na Marsie, to psychologicznie istotnie różnisz się od człowieka dwudziestego wieku.