Выбрать главу

Kabiny umożliwiły również drogę do podróży międzygwiezdnych. Jeśli wyślemy w nieskończenie długą podróż statek kosmiczny, ale wyposażymy go na dodatek w kabinę do teleportacji, to załoga nie musi pozostawać na pokładzie sto lat. Można j ą zmieniać co jakiś określony odcinek czasu.

Tak powstał „Anteusz”.

Pierwsza jego załoga po roku pracy wróciła na Ziemię, ustąpiwszy miejsca innym kosmonautom. Przy tym w ciągu tego roku kabiny kilka razy były uruchamiane. Na pokładzie gościła komisja z ONZ, dwukrotnie wycofywano ze statku chorych, na dodatek trzeba było uzupełnić zapasy żywności, pocztę i przyrządy. Tak więc w ciągu stu sześciu lat lotu na pokładzie „Anteusza” gościło sto załóg.

Co prawda, co roku łączność ze statkiem stawała się trudniejsza. Na to wszyscy byli przygotowani i nawet przewidziano to w konstrukcji statku.

Mimo tego, że fale grawitacyjne rozprzestrzeniają się niemal natychmiast, zapotrzebowanie na energię wzrasta wraz ze zwiększaniem się odległości.

Nauka rozwijała się, pojawiały się nowe źródła energii i możliwości Ziemi również wzrosły. Co prawda, dla zaoszczędzenia strat energii i zapasów stale zmniejszano liczbę załogantów, i w dniu, kiedy kursant Sława Pawłysz znalazł się na jego pokładzie, zamieszkiwało go trzydzieści osób. Do celu podróży doleci jeszcze mniej. Najprawdopodobniej coś około dziesięciu członków załogi. I nie będzie już wśród nich kursantów. „Anteusz” zaś skończy na orbicie odległej gwiazdy. Stopniowo, jeśli powstanie tam ludzka kolonia, będzie się go rozbierało, wykorzystując do budowy potrzebnych obiektów.

W ciągu stu z hakiem lat Statek stał się częścią historii ludzkości. Pawłysz, jeszcze będąc na Ziemi, wiedział o kotach, które potrafiły wymknąć się spod kontroli i rozmnożyły w pustych magazynach, wiedział o porzuconej bibliotece i o basenie z błękitną wodą. Tysiące razy oglądał statek na ekranie i uczył się go podczas specjalnych zajęć, tak jak uczyli się go jego nauczyciele, i nauczyciele jego nauczycieli, pracujący ongi na „Anteuszu”.

Ale wszyscy jego załoganci prędzej czy później wracali do domów. Jak marynarze z dalekiego, ale przecież nie niekończącego się rejsu. Prócz tych, którzy umarli albo zginęli w drodze. Ale takich było niewielu. Sześciu.

6

Zapewne sala teleportacji, gdyby wyjąć z niej cały farsz urządzeń, byłaby ogromna. Ale przez ostatnie sto lat nikomu nie udało się zobaczyć jej ścian.

Kabiny na Zielni były znacznie skromniejsze — w końcu zawsze można zawołać ekipę remontową. Tu natomiast wszystkie systemy były dublowane i przedublowywane, a rezerwa niezawodności wielokrotnie przekraczała tę teoretyczną. W istocie swej to właśnie Centrum było główną przyczyną istnienia „Anteusza”.

Pawłysz minął plątaninę korytarzyków, wijących się między milczącymi, ale żyjącymi maszynami. Ulice i zaułki tego miasteczka znał na pamięć. Gdyby go wyrwać ze snu i kazać sprawdzić blok numer 50 — z zamkniętymi oczami znajdzie drogę.

Wiadomo dlaczego: w instytucie stoi trenażer, dokładna kopia w takiej samej sali. Trenażer ma dokładnie tyle samo lat, co oryginał.

Student musi znać trenażer jak swoje pięć palców. Jeśli będzie miał szczęście, to zobaczy kiedyś autentyczne kabiny „Anteusza”.

Prócz obowiązku, znakomite opanowanie przez studentów topografii i działania tej starożytnej sali tłumaczyła również swoista tradycja: sala ta była najbardziej sprzyjającą samotności w całej uczelni, była jego lasem, jego parkiem, jego labiryntem. Nikt nie wie, ile życiowych ścieżek zmieniło się, skończyło i uratowało w jego półmrocznych zaułkach, ile odbyło się tu kategorycznych wyjaśnień, ilu wysłuchano zwierzeń, ile odbyło się przypadkowych spotkań, dramatycznych rozstań… A i sam Pawłysz nie dawniej jak miesiąc temu usłyszał zdecydowane „nie” w ciasnym przedziale między blokiem 8-E i makietą akumulatora. Po tym fakcie przebumelował dwa dni, mimo że decydowały się jego losy — poleci czy nie poleci. Gdy wrócił na uczelnię, wysłuchał słusznej nagany dziekana i za karę przez całą niedzielę odkurzał salę. Dziekan, będący niegdyś zaleganiem „Anteusza”, który trzydzieści lat temu spędził na nim trzynaście miesięcy, uważał, że najbardziej pożyteczna jest kara niosąca w sobie element poznawczy. Oczywiście dziekan nie dzielił się ze studentami wspomnieniami, w których jego żona, konstruktor genetyczny, dziś poważna pani, powiedziała mu „może-może”, właśnie przy bloku 8-E.

Makiety bloków uczelnianych były martwe. Blok na „Anteuszu”, gdy się przyłoży ucho do jego ciepłego matowego boku, buczy nisko i cicho, niczym odległy trzmiel.

I wówczas zrozumiał, że uczelnia znajduje się tak daleko, że może się wydawać — on, Pawłysz, leci na „Anteuszu” już sto siódmy rok.

Doktor Wargezi siedział na niewygodnym, wysokim, obrotowym krześle przy kontuarze z probówkami. Sprawdzał gęstość i stan roztworu.

Za jego plecami znajdowała się wanna — ołowianego koloru kula. Od wanny do Ziemi ciągnęła się niewidoczna niteczka. Na drugim jej końcu dyżurny technik sprawdza, czy ubranie dokładnie przylega do ciała, czy nie ma w kieszeniach metalowych przedmiotów, następnie wpuszcza delikwenta do otwartego wnętrza kabiny, przypominającej przecięty kokon — i człowiek staje się na chwilę larwą. Studenci nazywają kabinę „hiszpańską dziewicą”, co dowodzi, że któryś poznał historię Inkwizycji, która stosowała „hiszpańską dziewicę” jako środek wyrafinowanych tortur. Przypomina ona postawiony na sztorc sarkofag, najeżony skierowanymi do wnętrza gwoździami. Gdy delikwent stawał w środku, a obie części „dziewicy” zamykały się — ostrza gwoździ wpijały się w ciało torturowanego.

W kuli nie było jednak gwoździ. Ale były uchwyty.

Wysyłany obiekt musiał być bardzo dokładnie unieruchomiony.

Informacja o jego wymiarach, masie i wadze przekazywana była do kabiny wcześniej — kilka setnych sekundy przed przerzutem.

Gdy po chwili — subiektywnie mogło ono trwać choćby i wieczność — lądowało się, powiedzmy na Antarktydzie, to „hiszpańska dziewica” tak samo mocno trzymała podróżnika w swych giętkich, elastycznych uchwytach. Pewnie dlatego każdemu wydawało się, że żaden przerzut nie miał miejsca.

Na „Anteuszu” kabiny wyglądały nieco inaczej. Tu, aby zabezpieczyć się przed błędami, prawdopodobieństwo których rosło wraz z odległością od Ziemi, człowiek musiał zanurzyć się w wypełnionej gęstym, kisielowatym roztworem wannie. Nie było więc mowy o żadnym ubraniu. Wszystkie nieorganiczne przedmioty wędrowały drugą kabiną, towarową, w niewielkich kontenerach. Wymiary kabin ograniczały możliwości zaopatrzenia statku. W ciągu stu lat na Ziemi powstały znacznie większe kabiny, ale na „Anteuszu” wciąż dominowało stare wyposażenie.

Doktor Wargezi, bezpośredni przełożony i szef praktyki Pawłysza, sprawdzał gęstość roztworu, skład jego musiał dokładnie odpowiadać temu w ziemskim ośrodku. A wiadomo, że po każdym przerzucie dokonywały się w roztworach zmiany spowodowane niemożliwym do uniknięcia kontaktem z ludzkim ciałem.

— Co się stało? — zapytał doktor. — Jeszcze za wcześnie na ciebie.

— Nie, ja po prostu tak sobie — odpowiedział Pawłysz. -Byłem w starej bibliotece i w pustej oranżerii. I na basenie.

— Po co mi to mówisz? — powiedział doktor. — Po przerzucie powinieneś przez dobę wylegiwać się.

— Słowo honoru, że dobrze się czuję. Kiedy przyleci Maquise?

Maquise był z roku Pawłysza. Oni dwaj reprezentowali swój rok na stażu.