Выбрать главу

— Tato rzeczywiście ciężko pracuje… — poczuła się w obowiązku oświadczyć Mira.

— Naturalnie, kochanie, naturalnie — powiedziała szybko jej mama.

Przez otwarte drzwi od werandy wszedł Paweł. Mruknął coś pod nosem i nie patrząc w stronę siedzących przy stole zaczął przetrząsać szafkę.

Wyglądał, jakby wracał prosto z błotnej kąpieli. Dosłownie lepił się od gliny i mokrej ziemi. Jego drogę od drzwi znaczyły grube, tłuste ślady.

— Znowu ktoś ruszał moje filmy! — zezłościł się. — Były tu, o tu! Trzy, może nawet cztery. Niczego nie można przy was zostawić.

O! No… — odkrył leżące na wierzchu pudełeczko, westchnął, dając do zrozumienia, jak trudne jest życie człowieka osaczonego przez nieodpowiedzialną rodzinę, po czym bez zwłoki skierował się do wyjścia.

— Co to, to nie! — zawołała pani Helena.

Kiedy Paweł wyszedł z łazienki, do której udał się po wyczerpującej wymianie argumentów i kiedy po następnej wymianie argumentów zasiadł przy stole, dziadek Klemens powiedział: — Niedawno spytano tutaj, skąd przybywają kosmici. Żałowaliśmy wówczas, że cię nie ma, bo jesteś jedynym wśród nas znawcą przedmiotu.

Czy wobec tego teraz nie zechciałbyś nas oświecić? Co na temat rozumnych istot we wszechświecie mówi nauka?

Paweł, wciąż jeszcze naburmuszony, skrzywił się i burknął: — Trudno rozmawiać o tym z kimś, kto nigdy nie przeczytał żadnego dzieła poświęconego kosmosowi i nie zna nawet najprostszych teorii.

— A, to co innego — wycofał się dziadek. — Przepraszam — powiódł po obecnych skruszonym spojrzeniem, po czym rzekł: — Ja dzisiaj zostaję w domu. Wezmę najgrubsze dzieło o kosmosie, zaszyję się w kącie i nie wyjdę z niego, dopóki Urania, muza astronomii, nie szepnie mi do ucha: „Już!” A wy?

— Moje plany są ściśle zawiązane z muzą patelni, jeśli taka istnieje — uśmiechnęła się pani Helena. — Zrobię naleśniki z serem, skoro na razie nie można niczego kupić.

Ojciec Łukasza zerknął niepewnie na syna.

— Prawdę mówiąc ja też nie mam ochoty chodzić po Górku — powiedział z wahaniem. — Ścisk, hałas… Jeśli wolno…

— Tato! — wykrzyknął Łukasz. Przypomniał sobie, że musi opowiedzieć ojcu o człowieku z krótkofalówką. Wczoraj, po wystąpieniu Alaudy, zupełnie wywietrzały mu z głowy wszystkie szpiegowskie afery. A dziś, kiedy się zbudził, od razu zaczął myśleć o czymś innym. — Tato! — powtórzył i umilkł. Jak to zrobić, żeby nie zdradzić się przed wszystkimi?…

Ojciec patrzył na niego chwilę wyczekująco, po czym doszedłszy do wniosku, że w tym wypadku „tato” nie oznaczało żadnego ważnego wezwania, zwrócił się ponownie do mamy Miry i Pawła.

— Jeśli wolno — podjął — dotrzymam pani towarzystwa. Umiem robić naleśniki.

Przepadło. W tej sytuacji nie sposób przecież spytać:,A czy tato przypadkiem nie wolałby mojego towarzystwa?” Trudno. Porozmawiają później.

— Dziękuję. Z naleśnikami poradzę sobie sama — oferta została odrzucona z ujmującym uśmiechem. — Na razie mam inny pomysł. Panie Rafale, znamy się już dosyć długo, będziemy razem przez całe wakacje, najwyższy czas, żebyśmy zaczęli mówić sobie po imieniu. Helena…

Mira i Paweł znieruchomieli. Ich brwi jednocześnie powędrowały do góry. Następnie wymienili znaczące spojrzenia.

— Znakomicie! — dziadek Klemens lekko klasnął w dłonie.

Ojciec Łukasza wstał, nastąpnie usiadł znowu i z niezbyt mądrą miną zajrzał do swojej filiżanki, gdzie nie pozostało już ani kropli herbaty.

Wreszcie bąknął: „Rafał”, po czym nagle uśmiechnął się i powiedział: — Wzywam na świadka mojego syna, że naleśników, które wyszły spod mojej ręki nie powstydziłby się kucharz na „Batorym”. Od dawna jestem za pan brat z fartuchem i rondlami — pochwycił spojrzenie „świadka” i jego twarz raptownie zmieniła wyraz. Ale nikt prócz Łukasza nie zwrócił na to uwagi.

— Wypróbujemy twoje talenty innym razem — obiecała pani Helena.

Paweł podniósł się z hałasem.

— Idę!

— Nie poczekasz na Mirę i Łukasza? — spytała mama. — Myślałam, że wybierzecie się we troje. Skoro „wapno” zostaje w domu…

— Dzisiaj nie mówi się już „wapno” — mruknęła Mira.

— A jak się mówi?

— Zlituj się, kobieto, po co ci to wiedzieć? — zawołał z przestrachem dziadek Klemens.

— I tak nie powiem — uspokoiła go wnuczka.

— Nie poczekam na nikogo — rzucił Paweł idąc ku drzwiom. — Mam coś do załatwienia. Nie w głowie mi szczeniackie figle — zapewnił i wyszedł.

— Zupełnie jakbym słyszał jego ojca — dziadek pokręcił głową. — I po kim oni to mają?

— Na pewno nie po mamie — Mira podniosła się również i z nagłym zainteresowaniem zaczęła szukać czegoś na suficie. — Zdaje się, że zostaliśmy we dwoje?

Upłynęła dobra chwila, zanim Łukasz zrozumiał, że to opatrzone pytajnikiem stwierdzenie padło pod jego adresem.

Mira prowadziła Łukasza nie znaną mu dotąd ścieżką, biegnącą do szosy nie prosto w górę, tylko skosem, przez zbocze. Pomiędzy właściwym Górkiem a przysiółkiem złożonym z trzech domów: państwa Piotrowiczów, wyżej gajowego i jeszcze trochę wyżej Kapelusznika, ciągnęła się tu nie zamieszkana przestrzeń, porośnięta drzewami i kępami wysokich krzewów. Był to niewątpliwie skrót, ale skrót zakazany. Idąc tędy trafiało się bowiem na rozległe zwałowisko elementów budowlanych, tworzące istny labirynt, gdzieniegdzie trzypiętrowy, pełen groźnych pułapek, ślepych uliczek i nagłych uskoków, grożących lekkomyślnym szperaczom połamaniem wszystkiego, co nadaje się do połamania, nie wyłączając karków. Zresztą szperacze nie mieli tu czego szukać. Nie były to przecież starożytne ruiny, odwiedzane przez duchy dawnych rycerzy, zbójników czy krwawych kasztelanów. Całą tę kupę żelaza i cementu zwieziono kiedyś ogromnymi ciężarówkami, by wznieść na tym stoku kilka nowoczesnych ośrodków wczasowych. Zapomniano jednak zapytać przedtem o zgodę leśników, których opiece powierzony był ten teren, oraz urzędników, odpowiedzialnych za przestrzeganie przepisów o ochronie przyrody. A kiedy owi leśnicy i owi urzędnicy stanowczo zaprotestowali przeciw ośrodkom, zapomniano z kolei o przedwcześnie przywiezionych prefabrykatach.

Tak państwu Piotrowiczom przedstawił historię zwałowiska gajowy, i tak teraz powtórzyła ją Łukaszowi Mira. Oczywiście po swojemu. Gdyby winowajcy mogli słyszeć choć część celnie dobranych słówek, które padły pod ich adresem, ani chybi pochorowaliby się ze wstydu. Kiedy skończyła, chłopiec pozwolił sobie nieśmiało napomknąć, że jej mama nie pozwalała tędy chodzić.

— Przecież jest biały dzień, droga jak stół, a po śmieciach i tak nie będę łazić. Mama przesadza. Ona się wszystkiego boi — zawyrokowała Mira tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Z bliska porzucone płyty, ściany i konstrukcje przedstawiały widok wysoce nieprzyjemny. Pod ich pokruszonymi krawędziami otwierały się gdzieniegdzie dziury niby wrota jaskiń, ale spiętrzone wyżej bryły zdawały się czekać na pierwsze muśnięcie ręki ciekawskiego grotołaza, by runąć i przygnieść go całym swym ciężarem. Łukasz pomyślał, że jeśli nawet są rzeczy, których pani Heiena boi się na wyrost i niepotrzebnie, to to gruzowisko z pewnością do nich nie należy. Ale swoim zwyczajem nie powiedział tego na głos. W ogóle od wyjścia z domu odezwał się dotąd jeden jedyny raz.

„Droga jak stół”, czyli wąska, garbata ścieżynka, długo wiła się wśród zarośli, omijając wysunięte kanty betonowej przekładanki, po czym skręciła w górę. Szosą do centrum Górka było stąd najwyżej pięć minut marszu.