Выбрать главу

— Nie trzeba kosmity! Ojej — wyjęczał dziennikarz — Sam napiszę reportaż, który przejdzie do historii. Albo nie! Napiszę sztukę! Pod tytułem „Ufolog w jeżynach”! Będą walić tłumy!

Nastąpił nowy przypływ entuzjazmu, jednakże ostatni. Sytuacja stawała się dramatyczna. Dziennikarz rzęził, zbir dostał czkawki. Mira kucnęła i tylko cichutko pochrapywała. Łukasz posiniał i czuł, że się dusi.

Na okrągłej polance zapanował spokój. Nie potrafiło go ponownie zmącić nawet gorzkie wypomnienie doznanych krzywd, które wypłynęło z ust ufologa.

— Głupie dowcipy.

— Ho, ho ho ho! — teraz wszyscy usłyszeli przytłumiony śmiech, dobiegający z dołu, od strony jeziora.

— Ktoś tu jest — wysapał dziennikarz.

Łukasz odwrócił się i ocierając oczy spojrzał tam, gdzie powinien znajdować się świadek, a sądząc z odgłosów także i uczestnik ich wesołego szaleństwa. W pierwszej chwili nie zobaczył nikogo. Jednak wkrótce dalekie „ho, ho, ho” umilkło i wtedy między drzewami na przeciwległym skraju dolinki zamajaczyła męska sylwetka. Nieznajomy już odchodził, ale w pewnym momencie popatrzył za siebie. Zamiast twarzy mignęła w cieniu jakaś czarna plama. Broda? Człowiek z krótkofalówką? Szpieg?

Tajemniczy mężczyzna zniknął Łukaszowi z oczu i już się więcej nie pokazał. Ale to wystarczyło, żeby chłopiec przypomniał sobie o niekosmicznych zagadkach, na jakie w Górku natrafił, i o sprawach, które musiał załatwić. Oprzytomniał, głęboko wciągnął w płuca powietrze, wypuścił je do ostatniego grama i zaczął oddychać równiej. Równocześnie patrzył z uwagą na osobnika bez legitymacji. Przyszedł tu za nimi, to znaczy za Mirą i za nim. To jasne. Tylko właściwie po co? Przecież już wymusił na Łukaszu obietnicę, że jutro otrzyma swój łup w postaci glinianego odcisku. Ryzykował zupełnie bezsensownie. Pierwszy odezwał się do dziennikarza nie dbając o to, że żądny sławy reporter w mig pojmie z kim ma do czynienia, złapie go, odda w ręce milicji i napisze tryumfalny artykuł o nim i o sobie. Potem pomógł wydobyć z jeżyn ufologa a następnie żartował i ryczał z uciechy jak zwykły przyzwoity człowiek Tak nie zachowałby się żaden ścigany przez prawo przestępca.

A zatem…

Chłopiec poczuł, że staje się lekki, jakby podróżował prawdziwym kosmicznym statkiem, gdzie człowiek musi uważać, żeby nie zasnąć głową na dół, ponieważ nie waży absolutnie nic. Po kłopocie! Przynajmniej jedna paskudna sprawa została rozwiązana. Właściwie rozwiązała się sama.

Malownicza łączka, która dziś widziała już tak wiele, zobaczyła nową, arcyciekawą scenę.

Długi, chudy chłopiec, w samych spodniach, stojący dotąd spokojnie na zielonym zboczu, odwrócił się raptownie plecami do dwóch mężczyzn, zajętych składaniem baranich skór i wyciągnął przed siebie ramię, wskazując oskarżycielskim gestem trzeciego mężczyznę, patrzącego na tamtych z pogodnym uśmieszkiem.

— Wiem wszystko! — wrzasnął. — Pan nie jest zbrodniarzem!

Zaskoczony znienacka szantażysta, który nagle przestał być szantażystą, odruchowo uskoczył do tyłu. Jego twarz przybrała wyraz całkowitego osłupienia. Dwaj pozostali mężczyźni znieruchomieli pochyleni nad swoimi kożuchami i powoli zwrócili głowy w stronę, z której dobiegł ów niezwykły okrzyk. Jeśli z oblicza zdemaskowanego nie — zbrodniarza dało się wyczytać osłupienie, to ich rysy zdradzały osłupienie do kwadratu.

— Wiem wszystko! — rozległo się ponownie. — Pan po prostu zapomniał dokumentów! Pan wcale nie uciekł milicji! Pan się nie ukrywa! To znaczy, że ja nie muszę niczego panu dawać! Bo skoro pan nie jest przestępcą, to nie może mnie pan szantażować! Porządni ludzie tego nie robią! Rozumie pan?!

Napadnięty dziwnie szybko odzyskał zimną krew.

— Dziękuję — powiedział z uczuciem — świetnie mnie przestraszyłeś. Nie ma lepszego lekarstwa na czkawkę. Męczyła mnie okropnie, od kiedy przestałem się śmiać. To po pierwsze. Teraz po drugie. Przypuśćmy nawet, że dotąd szczególnym zbiegiem okoliczności rzeczywiście nie byłem zbrodniarzem. Ale to przecież nie znaczy, żebym w każdej chwili nie mógł nim zostać. Przypomnij sobie. Co wiem, to wiem. O bracie twojej towarzyszki, o jego wspólnikach…

— To niech pan sobie wie! Do widzenia!

— Poczekaj chwileczkę.

— Nie ma na co. Miro, chodź. Wracamy — Łukasz wciąż jakby w gorączce podbiegł do dziewczyny i chciał chwycić ją za rękę. Mira cofnęła się, ale nic nie powiedziała. Zapomniała nawet choćby gestem dać do zrozumienia, co sądzi o tak niestosownej poufałości. Odwróciła się i ruszyła z powrotem w stronę siodełka.

— Do widzenia — mruknął posępnie ufolog.

Minęła trzecia. Paweł, jak przepowiedziała jego siostra, nie dawał znaku życia. Naleśniki nie mogły dłużej czekać.

Mira skończyła jeść i wstała.

— Idę do siebie — burknęła. — To znaczy do mamy — sprostowała. — Może nie sprawię nikomu kłopotu, jeśli się tam na chwilę położę.

Rozbolała mnie głowa.

— Co ty mówisz, kochanie — powiedziała współczującym tonem mama. — Naturalnie, że musisz się położyć. Przyniosę ci herbatę, dobrze?

Pewnie za długo byłaś na słońcu.

— Nie chcę herbaty. Niczego nie chcę.

Kiedy na górze głośno zamknęły się drzwi, pani Helena westchnęła i zaczęła zbierać naczynia.

— Nie pozwolono mi dotykać naleśników — ojciec Łukasza zerwał się i odebrał jej tacę — ale nikt mnie nie pozbawi przyjemności pomycia garnków — z tymi słowami zniknął w kuchni. Pani domu uśmiechnęła się i podążyła za nim. Dziadek Klemens i Łukasz zostali sami.

— A więc nie podoba im się nasz świat… — odezwał się dziadek, nawiązując do sprawozdania z przedpołudniowego spaceru, jakie chłopiec złożył zaraz po powrocie do domu. Opowiedział o wszystkim, pomijając jedynie kwestie, dotyczące Kapelusznika i domniemanego szantażysty. — No cóż, ja także nie jestem nim zachwycony — ciągnął pan Klemens. — W gruncie rzeczy nikt z nas nie jest nim zachwycony. To i źle, i dobrze.

Źle, bo powinniśmy mieć więcej powodów do zadowolenia z siebie. To znaczy z tego, jak gospodarujemy na naszej Ziemi. No a dobrze, bo jeśli widzimy, że narobiliśmy głupstw, to jest nadzieja, że w przyszłości przestaniemy je robić. Pan Alauda — dziadek wymówił to imię czy nazwisko jakby z niechęcią i z przekąsem — musi wziąć pod uwagę tę nadzieję, skoro chce wyrokować, jacy naprawdę jesteśmy. Za nadzieją idą przecież czyny. Alauda. Hm… Alauda z gwiazd. Też wymyślili.

Łukasz słuchał z roztargnieniem. Nie zastanowiło go, dlaczego dziadek Klemens powtarza takim szczególnym tonem: „Alauda, Alauda”. Jeszcze podczas obiadu zaczął myśleć o czymś bardzo nieprzyjemnym. Teraz ta myśl opanowała go całkowicie. Właściwie skąd tam, w baraniej dolince, wzięła mu się ta pewność, że Mirze już nic nie grozi? Szantażysta nie jest szantażystą i nie wyda Pawła wraz z jego wspólnikami. Co z tego? Może to zrobić każdy inny. Trudno sprzedawać kosmiczne pamiątki tak, żeby nikt tego nie zauważył. Paweł wdał się w przestępcze interesy, a Mira o tym wie. Wie, ale nie powie, bo chce zdobyć gliniane odciski dla siebie.

Wyobraził sobie śliczną, zgrabną osóbkę w ponurej sali, na ławie oskarżonych i ciarki przeszły mu po plecach. Koniecznie trzeba się dowiedzieć, co jej może grozić.

Zaraz. Dziadek Klemens jest przecież prawnikiem.

— Proszę pana — zaczął niepewnie — jak to jest, kiedy się coś wie i nie powie?

Dziadek Klemens oniemiał ze zdziwienia, ale tylko na chwilę.