Выбрать главу

— Jak… Co… — wybełkotał. — Skąd…?

Łukasza tknęło dziwne przeczucie. Wydało mu się nagle, że „interesy” Pawła są jeszcze odrobinę bardziej zawiłe, niż sądził do tej pory.

— Oglądałem podobne rzeczy w muzeach — wyjaśnił pan Klemens. — Wiele starożytnych ludów miało zwyczaj zapisywać na glinianych tabliczkach ważne dla nich wydarzenia. Sumerowie, Kreteńczycy…

Te tabliczki, starannie potem wypalone, przechowały się do dzisiaj i rzeczywiście są dla nas bezcennymi skarbami, bo odczytujemy z nich dzieje praprzodków. Ale to tutaj zostało wykonane bardzo niedawno. A poza tym nie przypomina pozostałości po żadnej znanej nauce cywilizacji.

Paweł odtajał. Otrząsnął się i odetchnął z ulgą.

— Bo tych „pozostałości” — rzekł z przekąsem — nie może znać ziemska nauka. To są ślady kosmitów.

— Aha. Kosmitów. Że też nie domyśliłem się od razu — dziadek uniósł ręce ubolewając nad własną tępotą. Obejrzał przyniesione przez wnuka osobliwości, po czym wbił wzrok w bryłkę leżącą najbliżej. — Zdumiewające! — zawołał z zachwytem. — Popatrzcie. Oni także używają korkociągów. Tylko czemu zamiast trzonka widzę tutaj szczątki stłuczonej żarówki, a zamiast ostrza pędzelek?

Łukasz okrążył stół i przyjrzał się przedmiotowi, który wzbudził taki entuzjazm pana Klemensa. Rzeczywiście. Był korkociąg, był pędzelek, było to, co zostaje po zbitej żarówce.

— Ee… — burknął ponuro Paweł. Rzucił się do swoich skarbów i szybko pakował je na powrót do worka. — Pędzelek! Pędzelek! — mamrotał. Raptem znieruchomiał. — Czy tego… Czy to tak widać? — spytał zmienionym głosem.

Niejasne podejrzenia Łukasza stały się trochę mniej niejasne.

— Nie. Skądże — zaprzeczył łagodnie dziadek. — To tylko mnie nie dopisuje wyobraźnia. Człowiek mimo woli szuka znanych sobie kształtów nawet tam, gdzie nie może ich znaleźć. Czy mógłbyś nam zdradzić, skąd masz te fenomenalne przedmioty?

— Z lasu — mruknął Paweł, ciągle jakiś nieswój. — A niby skąd? Stamtąd, gdzie lądowały spodki.

— Naturalnie, naturalnie. Czy oni są tak uprzejmi, że sami od razu utrwalają swoje ślady w glinie, żeby nie przysparzać pracy mieszkańcom planety, którą odwiedzili?

— Ee! Znajduje się je, robi odciski, potem te odciski wypala się w piecu, a potem jeszcze raz, bo te pierwsze to są przecież tylko wypukłe formy No i gotowe.

— Zbudowałeś w lesie specjalny piec! Rozumiem teraz, dlaczego będziemy musieli kupić nowy obrus.

— Niczego nie budowałem.

— A zatem masz wspólników. No pewnie. Tak poważne przedsięwzięcie byłoby ponad siły jednego człowieka. Dokąd z tym idziesz?

Paweł z workiem na plecach kierował się ku schodom.

— Do siebie — odburknął. — Pokażę to Mirze. A potem schowam.

— Słusznie — zgodził się dziadek. — Nie brak w Górku przeróżnych niebieskich ptaszków. Za takie cuda niejeden zapłaciłby majątek. W drodze powrotnej zajrzyj do łazienki. Jeśli możesz teraz myśleć o tak przyziemnych sprawach.

— E… — z tą odpowiedzią Paweł zniknął na górze.

W pokoju przez dłuższą chwilę panowała cisza, przerywana jedynie brzękiem naczyń, dochodzącym zza kuchennych drzwi. Dziadek Klemens stał bez ruchu, wpatrzony we wspomnienie po obrusie. W pewnym momencie spytał.

— Kogo to spotkaliście blisko naszego domu pierwszego wieczoru? Wtedy, kiedy rozmowa zeszła na żwir i glinę?

— Kapelusznika — odrzekł machinalnie Łukasz. — To znaczy pana…

— Cielicę. Szwagra gajowego — przypomniał sobie dziadek. — Prawda. Wracali z miejsca, gdzie przedtem coś się pokazało, a syn Cielicy niósł wypchany worek. Wiesz co? Myślę, że możemy unieważnić naszą umowę.

— Umowę? — nie zrozumiał Łukasz.

— Zawarliśmy ją parę minut temu. Propozycja wyszła ode mnie, więc teraz ją wycofuję.

— Jak to? — zdziwił się chłopiec. — Pan nie chce, żebym pomówił z tatą?

— Ależ nie — zaprzeczył dziadek. — Porozmawiaj z ojcem. Oczywiście, że porozmawiaj. Tylko jeśli chodzi o tę tajemnicę, którą ewentualnie miałeś mi powierzyć, to nie musisz się już tak bardzo spieszyć.

Paweł zjadł spóźniony obiad i poszedł okopcić następną koszulę. Mira leczyła głowę w swoim pokoju. Dziadek Klemens zaniósł cichaczem obrus do piwnicy, gdzie znajdowała się domowa pralnia, a następnie wsadził nos w książki. Wcześniej wyprawił na spacer swoją synową. Powiedział, że ma dość nieustannego strzelania garnkami, że czuje się, jakby siedział w składnicy złomu, oraz że nieznośny ruch panujący w domu szybkimi krokami popycha go do grobu. Pani Helena udała, że nie rozumie, o co chodzi, uśmiechnęła się, włożyła kostium kąpielowy i poszła nad jezioro. Łukasz z ojcem dotrzymali jej towarzystwa.

Nad plażą z ogłuszającym łoskotem przeleciał helikopter. Z otwartych drzwi kabiny wychylały się sylwetki dwóch mężczyzn w mundurach, z lotniczymi kaskami. Oni tez szukają spodków — pomyślał Łukasz. Wszyscy ich szukają. Może poza jednym panem Kutynią. Gdzie też ci kosmici siedzą?

Pytanie na razie musiało pozostać bez odpowiedzi.

Łukasz odpoczywał po długiej kąpieli. Oparł się plecami o przyniesiony przez wodę pniak i obserwował pływackie wyczyny pani Heleny i ojca. Oboje wracali właśnie, po dalekim rajdzie. Niebawem dopłynęli do przybrzeżnej płycizny i stanęli na nogach.

— Bosko! — zawołała mama Miry i Pawła. Była lekko zdyszana, ale uśmiechnięta i szczęśliwa.

— Boo — o–osko! — potwierdził jej towarzysz. Łukasz zdziwił się. Kiedy tata był z czegoś nadzwyczaj zadowolony, mawiał: bardzo przyjemnie. Albo bardzo miło. A dzisiaj nagle „bosko”? Nawet „boo — o–osko!”

— Jeszcze raz? — rzuciła zachęcająco pani Helena.

— Pytanie! — ojciec pochylił się i szybkimi wymachami ramion wygarniał na niespodziewającą się napaści kobietę potężne kaskady wody. Mama Miry i Pawła natychmiast oddała mu pięknym za nadobne.

Jak dzieci — przemknęło chłopcu przez głowę. Nigdy dotąd nie widział ojca w takim nastroju. Jego twarz zrobiła się nagle młoda. Był swobodny i rozbawiony. Ba, wręcz rozbrykany. Łukasz próbował sobie przypomnieć, jak to bywało dawniej, na wakacjach, które spędzali z mamą. Ojciec bawił się z nim, brał go na ciekawe spacery, razem pływali, chodzili na grzyby, palili ogniska Ale nigdy nie zachowywał się tak jak dzisiaj. Ani razu tak się nie śmiał i nie wołał „boo — o–osko!”

— Dosyć tego, próżniaku! — zakrzyknęła pani Helena.

— Płyniemy?

— Płyniemy! — Ale teraz już tylko wzdłuż brzegu, dobrze? Jestem trochę zmęczona. Starość nie radość, a w dodatku brak mi treningu. Moglibyście zostać bez kucharki.

— Przynajmniej naleśniki byłyby lepsze — po tej okrutnej odpowiedzi ojciec Łukasza zatoczył jednak pośpiesznie koło i dołączył do „zgrzybiałej” pływaczki, która w tej chwili wyglądała jak niewiele starsza siostra własnej córki.

Chłopiec znowu został sam. Ciągnęło go do wody, a równocześnie nie chciało mu się ruszać z miejsca. Tak cudownie cicho…

Helikopter zniknął za wzgórzami i stał się niesłyszalny. Jak okiem sięgnąć, ani jednej łódki, ani skrawka żagla. Tak samo jak wczoraj.

Cicho. A jednak coś człowiekowi nie daje spokoju.

Gdzieś tutaj, niedaleko, tkwi rozwiązanie tajemnicy, największej, z jaką kiedykolwiek ludzie mieli do czynienia. Może za tą kępą drzew na prawo, może pod sterczącym nad wodą głazem, za którym zniknęły głowy ojca i pani Heleny. Albo w najbliższym lasku. Kosmici. Pierwszy raz nie tylko pokazali się, ale zechcieli również przemówić. Do wszystkich, nie do jakiegoś jednego wybrańca, mieszkającego na uboczu, o którym potem czytało się w gazetach ironiczne artykuliki i któremu nikt nie wierzył. Przylecieli, żeby zaprzyjaźnić się z ludźmi, jeśli ci im się spodobają. Alauda wyraźnie to powiedział…