Выбрать главу

Po śniadaniu dziadek Klemens, zgodnie z wczorajszą zapowiedzią, wybrał się do Górka. Paweł najpierw burknął, że nigdzie nie pójdzie, następnie przez nikogo nie pytany oświadczył, że ma po dziurki w nosie tych ciągłych, nieznośnych „A dokąd?”, „A kiedy?”, „A z kim?”, „A po co?”. Wreszcie z miną człowieka bezgranicznie zmęczonego życiem opuścił dom, znikając na ścieżce skręcającej do wąwozu. Jego mama odprowadziła go melancholijnym wzrokiem, po czym powiedziała, że zamyka się w kuchni, nareszcie jako tako zaopatrzonej, i że nie życzy sobie widowni ani pomocników. Mira zabrała książkę, litrową butelkę coca — coli, której obfity zapas przyjechał z Krakowa w bagażniku poloneza i tak uzbrojona poszła na leżak. Łukaszowi i jego ojcu nie pozostało nic innego, jak tylko udać się nad jezioro.

Wrócili wcześnie, ale nie byli pierwsi. Po dużym pokoju na dole krążył samotnie Paweł. Chodził z kąta w kąt z rękami założonymi na plecach i wyglądał jak wódz, który najniespodziewaniej dla samego siebie przegrał walną bitwę. Był czysty, ponury i zły. Ale bardziej ponury niż zły.

Wkrótce nadszedł pan Klemens a zaraz potem podano obiad. Przy stole najbardziej ożywiona była Mira. Zgubiła gdzieś wyniosłą obojętność dla marnych spraw tego marnego świata i zasypywała dziadka pytaniami. Zaczęła między owocowym chłodnikiem a kurczakiem z sałatą.

— Rozmawiałeś z tym profesorem… jak mu tam?

— Turbo? Rozmawiałem.

— Wyniuchał już coś?

— On nie niucha, tylko bada, poznaje, porównuje, jeszcze raz bada, poznaje, porównuje, po czym czeka pięć lat i wysnuwa wnioski.

— To dlaczego poszedłeś do niego dzisiaj, a nie za pięć lat?

— Chodziłem w sprawie czegoś, co badał pięć lat temu.

— Ee… Kosmici się nie pokazali?

— Czekają na lepszych ode mnie. Wybieracie się po południu do Górka?

— Ee… Dziadku, jak oni właściwie mówią?

— Tak: ap — ap — ap — ap — pokazał pan Klemens kłapiąc dolną szczęką.

— Ee…

W tym momencie na stole ukazały się zapowiedziane kurczaki, co chwilowo uniemożliwiło konwersację. Jednak cisza nie trwała długo.

— Ja pytałam, jak oni to robią, że kiedy mówią, to słychać w całym Górku? — przypuściła nowy atak Mira, wymachując przyrumienionym udkiem.

Dziadek przełknął i powiedział: — Opuść rękę, bo się przestraszę, udławię, umrę i będę cię potem straszyć. Nie wiem, jak to robią, ale nam wystarcza do tego celu jeden mikrofon i kilka głośników.

— A właściwie czemu oni przestali się pokazywać? Na początku ludzie wszędzie widywali spodki, ktoś w nich zawsze siedział, potem były kolorowe kule i światła… Teraz nic, tylko mówią.

Dziadek wyprostował się i spoważniał.

— Wiesz — rzekł powoli, z zastanowieniem — to wcale niegłupie. Właśnie, dlaczego zrezygnowali z prezentowania swoich ogni sztucznych, pojazdów i zielonych, skośnookich twarzy?

— No?

— Być może — pan Klemens zmarszczył brwi — ten poprzedni etap był jedynie wstępem. Chcieli zwrócić na siebie uwagę, ściągnąć tutaj jak najwięcej osób, żeby mieć odpowiednią liczbę słuchaczy. Kiedy im się to udało, kokieteryjne światełka przestały być potrzebne. Z tego by wynikało, że w gruncie rzeczy ważne jest dla nich nie to, czego dowiedzą się o ludziach, a to, co sami mają im do powiedzenia.

— Jak to? — nie zrozumiała Mira. — Przecież wyraźnie oświadczyli, że badają ziemię, że wysyłają te swoje aparaty. Ale jak je wysyłają, skoro od dwóch dni nikt nie widział żadnego ognia ani światła? Takie aparaty się wystrzeliwuje, prawda?

— O to powinnaś zapytać Pawła. On jest tutaj ekspertem od wystrzeliwania. Ja tylko próbuję od czasu do czasu trochę pomyśleć. Niekiedy mi się nawet udaje, czego i wam serdecznie życzę.

— Ee… — Mira odruchowo zwróciła się jednak w stronę brata.

Ten wzruszył ramionami, burknął: — albo się wystrzeliwuje, albo się nie wystrzeliwuje — po czym ostentacyjnie włożył do ust ogromny kłąb kapiącej śmietaną sałaty. Mira straciła dobry humor, skrzywiła się z obrzydzeniem, powiedziała: — wstrętne prosię — i ponownie spojrzała na dziadka.

— A może mają inne powody — podjął ten ostatni, gładko przechodząc do porządku nad kwestią sałaty i prosięcia. — Osobiście pewny jestem tylko jednego. Byłbym szczerze zadowolony, gdyby ci kosmici poszukali sobie miejsca gdzie indziej.

— Co takiego? — wykrzyknęli chórem obecni, z wyjątkiem ojca Łukasza, który swoje „co takiego” powiedział szeptem, oraz Pawła, który zrobił minę, jakby w tym jednym jedynym wypadku był skłonny podzielić opinię dziadka.

Pan Klemens skwapliwie zajął się resztkami kurczaka. Skończył, odsunął talerz, po czym rzekł: — Mam do was prośbę. Możecie ją potraktować jako dziwactwo zdziecinniałego staruszka, ale w przyzwoitych rodzinach ustępuje się zdziecinniałym staruszkom, chociażby dla świętego spokoju. Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej o naszych kosmitach, trzymajcie się z daleka od wszystkiego, co zalatuje spodkami i ma zielone gęby. Dotyczy to również miejsc, gdzie przeróżnej maści badacze, poszukiwacze, ufolodzy i kombinatorzy… kombinatorzy — powtórzył muskając spojrzeniem czuprynę Pawła — znajdują jakieś ślady. Powiadają, że przestępca wraca na miejsce zbrodni, więc przypadkiem moglibyście się tam natknąć na pobratymca Alaudy, a tego właśnie, tak przynajmniej sądzę w tej chwili, nie życzyłbym nikomu. Dixi. Powiedziałem — postawił kropkę, po czym swoim zwyczajem błyskawicznie przeskoczył do innego tematu, zmieniając ton na lekki, a nawet żartobliwy. — No, dzieci, czas pomyśleć o przyjemnościach. Co do mnie, złożę teraz strudzone ciało na kanapie, a po drzemce pójdę zamoczyć kości w jeziorze. A wy?

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wszyscy byli pod wrażeniem dziwnej prośby pana Klemensa, a zwłaszcza sposobu, w jaki została przedłożona.

Pierwszy ocknął się ojciec Łukasza.

— Powtórzymy wczorajsze popołudnie? — uśmiechnął się do pani domu. — Cudowne jest to wasze jezioro. Naprawdę powinnaś mniej przesiadywać w kuchni, a więcej myśleć o sobie.

— Święte słowa — przytaknął dziadek.

Pani Helena odwzajemniła uśmiech, skinęła głową na znak zgody, a następnie szybko zerknęła w stronę Pawła. Ten nasrożył się, popatrzył na Łukasza, przeniósł wzrok na jego ojca, wydął pogardliwie wargi, po czym wstał i powiedział nosowym głosem: — Ja pójdę popływać. Ale nie będę taplać się w błocie przy samym brzegu. Wezmę ponton.

— Nie masz dzisiaj nic do załatwienia w lesie? — zagadnął życzliwie dziadek.

— Ee… — Paweł wzruszył ramionami i opuścił pokój. Do komórki, w której przechowywano sprzęt wodniacki, wchodziło się z przeciwnej strony domu.

— A ty, kochanie? — mama zwróciła się do Miry.

— Nie wiem. Może później też zdecyduję się na kąpiel. Choć właściwie nie lubię tłoku.

Łukasz pomyślał, że on także nie lubi tłoku, zwłaszcza gdy sam ma być jednym z tych, których jest za dużo. Już chciał oświadczyć, że nigdzie się nie wybiera, gdy nagle przypomniał sobie opowieść syna gajowego o turystach, okupujących najlepsze w okolicy miejsce do kąpieli. Od razu przyszło mu do głowy, żeby odwiedzić mieszkańców nadbrzeżnej jaskini bez dachu, czyli dawnego kamieniołomu. Oni coś kręcą. Pójdzie tam. To będzie ciekawsze, niż siedzieć na piasku i oglądać kwaśne miny Pawła. Przywita się jakby nigdy nic i powie, że chciał im jeszcze raz podziękować. Za to go przecież nie zjedzą…

— Przejdę się trochę, dobrze tato? — spytał. — Potem przyjdę do was na plażę.