Выбрать главу

— Ee…

Nie było chwili do stracenia. Już biegnąc krzyknął jednak ponownie: — Nie chodź za mną! Proszę cię, nie chodź!

Kiedy z odsłoniętej przestrzeni wpadł w zieloną gęstwinę, wydało mu się, że raptem zapanowała noc. Jednak niebawem zrobiło się trochę jaśniej. Zarośla tworzyły zbitą masę, ale brodacz nie przypadkiem wtargnął w nie właśnie w tym miejscu. Znał widać tutejsze skróty jeszcze lepiej niż Mira. Trafił dokładnie tam, gdzie zaczynała się wąska, ale prosta ścieżka.

Dzięki temu, że była prosta, Łukasz niemal od razu zobaczył przed sobą tego, kogo ścigał. Mężczyzna w marynarce szedł teraz wolniej, a raz nawet na moment przystanął.

Chłopiec też posuwał się bardziej ostrożnie. Odgarniał krzyżujące się nad dróżką gałęzie i wypuszczał je potem tak, jakby były ze szkła.

Czuł się mniej pewnie niż na odkrytym stoku. Tam w razie czego można było odwrócić się na pięcie i pomknąć przed siebie w górę lub w dół.

Wszędzie dokoła znajdowali się ludzie. Teraz widać jedynie plecy szpiega.

Taki dwumetrowy zbir, któremu w największy upał nie przeszkadza gruba marynarka, na pewno biega prędzej niż uczciwy człowiek.

Zbir wyszedł na pełne słońce. Nad jego głową piętrzyły się bryły betonu. Dotarł do zwałowiska. Stanął i nagle, po raz pierwszy, obejrzał się za siebie. Na szczęście przed Łukaszem gałęzie akurat wychylały się na dróżkę z obu stron, jak zaciągnięte firanki. Chłopiec wstrzymał oddech i właśnie wtedy ktoś dotknął jego ramienia.

— Widzisz, jaka jestem grzeczna? — zaszeptało mu jadowicie tuż przy uchu. — Kazałeś mi iść do domu, to poszłam. Nie wspomniałeś, którędy mam iść…

Mijały sekundy. Minęło ich sporo, zanim Łukasz mógł się już odwrócić. Mira była promiennie uśmiechnięta i niebywale zadowolona z siebie.

Ten obraz sprawił, że chłopiec zamrugał oczami i wreszcie wypuścił z piersi powietrze, które pozostawało tam niewiarygodnie długo.

— Oooo…

Mira zrobiła kroczek do tyłu. Jej uśmiech stał się odrobinę mniej promienny. Ale nadal była zadowolona. Pogroziła Łukaszowi palcem, po czym tym samym palcem pokazała, gdzie należy patrzeć.

Brodacz wciąż bawił w tym samym miejscu. Jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle szarobiałych płyt i konstrukcji. Nagle zdecydowanym ruchem ściągnął z siebie marynarkę, zwinął ją i umieścił pod pachą. Następnie tak samo szybko pozbył się swojej imponującej brody.

— Oooo… — długi wydech popłynął teraz w odwrotną stronę. Łukasz poczuł na karku ożywczy wiaterek, ale nie odwrócił się. Czuł, że w tej chwili spogląda właśnie tam, gdzie należy.

Niestety, nie zobaczył zbyt wiele. Brodacz… to jest, były brodacz, cały czas patrzył w przeciwnym kierunku. Ani przez moment nie pokazał swojej tak raptownie ogołoconej twarzy. Nie przyszło mu do głowy, że może być śledzony. Nie zachowywałby się aż tak swobodnie. Był to więc tylko zbieg okoliczności, szczęśliwy dla tropionego, a fatalny dla tropiących. Łukasz podobnie jak wtedy, gdy brodacz, wówczas jeszcze brodacz, czaił się ze swoją krótkofalówką pod schodami sklepu, odniósł wrażenie, że tego człowieka musiał już kiedyś widzieć. Gdyby odwrócił się chociaż trochę.

Ale szpieg się nie odwrócił. Otarł sobie czoło brodą, następnie spojrzał w niebo, jakby się chciał z nim pożegnać i zniknął. Nie odszedł, nie odfrunął, tylko zniknął.

W dłoń chłopca znajomym ruchem wślizgnęła się inna dłoń. Łukasz Machinalnie zamknął ją w palcach, ale zaraz wypuścił.

— Poczekaj tutaj — poprosił szeptem. — Zobaczę, gdzie on jest, i wrócę…

Idąc na palcach dotarł do miejsca, gdzie szpieg zrzucił kudłatą ozdobę twarzy. Zupełny spokój. Nigdzie śladu czyjejś obecności.

Nagle rozległo się przytłumione stęknięcie i głuchy odgłos, jakby spod ziemi. Ale jeśli nawet pod tym, kogo szukał, otworzyła się otchłań, a potem od razu nad nim zamknęła, to nie tutaj, tylko parę metrów dalej.

Parę metrów dalej była już bezładna góra betonowych kształtów. Chłopiec przyjrzał się poszarpanym krawędziom niedoszłych ścian, sterczącym coraz wyżej i wyżej. Niektóre wspierały się na innych zaledwie rąbkami kantów.

Dziwny dźwięk odezwał się znowu. Był ledwie słyszalny, ale Łukasz pozbył się wątpliwości, co do kierunku, z którego dochodził. Szpieg znajdował się wewnątrz zwałowiska. Co gorsza wchodził w nie coraz głębiej.

Chłopiec odetchnął. A jednak pozwoliłem mu zwiać — pomyślał z żalem. Już otwierał usta, żeby zawołać Mirę, gdy wtem zbuntował się w duchu. Pozwoliłem mu zwiać? To się jeszcze okaże!

Przeszedł parę metrów do przodu i stanął tam, gdzie przed chwilą znajdował się tropiony przestępca. Za resztkami kwadratowego komina czy czegoś, co miało być ślepą komórką w przyszłym budynku, ujrzał czarną szczelinę. Biegła skośnie w górę, gdzie jedna z jej ścian wpierała się w drugą, złamaną i zwisającą na zardzewiałych drutach. Ale u dołu rozstęp między ścianami był dostatecznie szeroki, by przepuścić człowieka. Nigdzie w pobliżu nie udało się Łukaszowi wypatrzyć podobnego otworu. Zatem szpieg zniknął właśnie tutaj. Skoro on potrafił…

Po paru metrach szczelina stała się przestronniejsza. Mimo to chłopiec szedł nisko pochylony i uważnie patrzył pod nogi. Pełno tu było kanciastych odłamków, ostro zakończonych prętów, sypkiego gruzu. Ciemno jak w grobie. Z czarnych zakamarków cuchnęło wilgocią i zgniłymi grzybami.

Ramiona Łukasza pokryły się gęsią skórką. Zrobił jeszcze kilkanaście kroków i spojrzał w górę. Wysoko, wśród przypadkowo rzuconych na siebie płyt, przebłyskiwały strzępki nieba jak błękitne gwiazdy. Paskudne miejsce. Dobrze, że przynajmniej nie trzeba się już kulić. Można stanąć komuś na barkach, a i tak nie dosięgłoby się głową poszarpanego stropu.

Chłopiec zaczął iść szybciej. Szpieg na pewno dobrze znał tę jaskinię i czuł się w niej jak w domu. Trzeba ryzykować. Nie można oglądać w» nieskończoność każdego kamyczka, czy aby nie wyskoczy spod buta jak nadepnięta żaba.

W górze coś chrupnęło i zazgrzytało. Z tyłu zachrobotał gruz. Nie były to przyjemne dźwięki. Ale nikt nie przyszedł tu dla przyjemności.

Szczelina kończyła się gwałtownym uskokiem. Droga skręcała pod ostrym kątem, omijała płytę szczerzącą skamieniałe zęby i biegła chwilę czymś w rodzaju tunelu, gdzie było zupełnie ciemno. Skręcała znowu, zmuszając wędrowca do balansowania na kawałku śliskiej rury, potem kazała mu wciągnąć brzuch, by mógł się przepchać między dwoma chropowatymi słupami i nagle, po kolejnym zakręcie, wypadła na słońce.

Jasność nie zawsze oznacza pogodę. Zrzucane naprędce betonowe konstrukcje dziwnym trafem pozostawiły nietknięte wolne pole, na którym rosły pożółkłe chwasty. Placyk z trudem pomieściłby dwa ustawione obok siebie małe samochody. Panowała tu nieznośna spiekota. Nie było czym oddychać.

Ale dopiero stąd dało się należycie ocenić rozmiary gruzowiska. Powykrzywiane, szczerbate mury okalające bezwodną studnię pomykały na wysokość co najmniej dwóch pięter. Z góry wychylały się otwarte paszcze, patrzyły zębate, ślepe krawędzie z wtopionymi końcami przewodów, czyhały skośne płyty, jakby przygotowane do zepchnięcia. Słońce paliło tu niby na Saharze.

Brodacz bez brody jeśli w ogóle tędy przechodził, to opuścił placyk już dawno. Znikąd nie dobiegały odgłosy, które mogłyby stanowić wskazówkę, gdzie się w tej chwili znajduje.

Miał do wyboru dwie drogi, o ile zwykłe dziury u podnóża rumowiska zasługują na miano dróg. Jeden z otworów znajdował się po lewej ręce, drugi po prawej. Chłopiec zawahał się.