Выбрать главу

— Na lewo — pisnął za nim zdyszany głosik. Łukasz dał susa na środek placyku, potknął się o jakieś zielsko, w locie. Wykonał pełny obrót i stanął przyjmując pozycję, którą bokserzy nazywają… choć nie. Tej akurat pozycji bokserzy w ogóle nie nazywają.

— Nie będę się bić — powiedziała Mira odrobinę mniej cienko — ale mogę cię zdzielić kamieniem. Jest ich tu dosyć.

Chłopiec nie od razu opuścił ręce. Kiedy to wreszcie zrobił, natychmiast podniósł je znowu i złapał się za głowę, jakby dziewczyna już wykonała to, o czym tak uroczo napomknęła.

— Dlaczego tu przyszłaś?! — zawołał z rozpaczą, zapominając o wszystkich możliwych i niemożliwych szpiegach, fałszywych brodach i prawdziwych krótkofalówkach. — Przecież prosiłem!

— Przyszłam, bo miałam ochotę — nie zabrzmiało to zbyt pewnie.

Oczy Miry były dwa razy większe niż zwykle i strzelały we wszystkie strony z wymownym pośpiechem. Łukasz nie mógł tego nie zauważyć. A gdy zauważył, rycerz natychmiast wziął w nim górę nad detektywem.

— Właśnie chciałem wracać — skłamał. — Tu nikogo nie ma. Ten człowiek musiał wleźć gdzie indziej — brnął bohatersko. — No, chodź. Stąd nic można pójść dalej…

Oczy dziewczyny zatrzymały się na jego twarzy.

— Można — szepnęła. Nie ulegało wątpliwości, że utraciła co nieco ze swojej zwykłej pewności siebie, ale tym co zostało, mogłaby obdzielić jeszcze całą gromadkę rówieśniczek, które znalazłyby się w równie osobliwej sytuacji. — O tam — pokazała otwór po lewej ręce.

— Nie można. Byłem tam i wiem…

— Nigdzie nie byłeś i nic nie wiesz. Szłam cały czas tuż za tobą i dobrze widziałam, co robisz.

— Nie można. Wracajmy — upierał się Łukasz.

— Ee!

— Bardzo cię proszę…

— Ee…

Chłopiec odruchowo spojrzał w kierunku większej z dwóch posępnych szczelin, które mogły wchłonąć zbiega.

— Nie tam. Tam — Mira nieodwołalnie upodobała sobie dziurę po przeciwnej stronie.

— Wracajmy — teraz z kolei głos Łukasza zabrzmiał podejrzliwie cienko. Nieszczęsny tropiciel zaczynał zdawać sobie sprawę z daremności swoich wysiłków.

— Wracaj sam, skoro się boisz — usłyszał. — Ja idę. — Mira podeszła do upatrzonego otworu. Schyliła się i zajrzała do środka.

— Jeśli już, to spróbujmy przynajmniej na prawo — chłopiec podjął ostatnią próbę. — Tam jest więcej miejsca. Na pewno poszedł tamtędy…

— Przed chwilą mówiłeś, że go tu w ogóle nie było — zauważyła dziewczyna. — Ja wchodzę.

I weszła.

Łukasz nie mógł już nic powiedzieć. Nie zostawiono mu wyboru. Czy miał ją puścić samą?

Przejście między ścieżką wydeptaną na skraju zarośli, a placykiem wewnątrz gruzowiska było mroczne, ponure i groźne, ale u porównaniu z labiryntem, jaki teraz przyszło im pokonać, mogło się wydawać reprezentacyjnym deptakiem. Posuwali się najczęściej na czworakach. Co chwilę zawadzali głowami lub łokciami o ostre przeszkody. Chłopiec nieustannie próbował wyprzedzić Mirę, jednak w przeraźliwej ciasnocie było to absolutnie niewykonalne.

Dziewczyna niezmordowanie parła do przodu. Nic jej nie zrażało.

Od dawna stało się jasne, że przed nimi nikt tędy nie szedł. To nie było żadne przejście. Po prostu ciąg przypadkowych szczelin w bezładnym zwałowisku. W każdym momencie można było wybrać inny kierunek i niczego by to nie zmieniło.

Na domiar złego ciągle wznosili się wyżej. Trafiali na płyty spoczywające na poprzednich i chcąc nie chcąc musieli na nie wpełzać. Chcąc nie chcąc, to znaczy że nie chciał Łukasz, a chciała Mira. Ale to wystarczyło, po pewnym czasie byli już tak wysoko, że kiedy przez szpary nad nimi wpadało więcej światła, pod sobą nie widzieli już ziemi, tylko czarne, bezdenne rozpadliny.

Nagle Mira zatrzymała się. Przed nią sterczał prostopadły blok zamykający drogę. Jednak między jego górną krawędzią a płytą, stanowiącą w tym miejscu coś w rodzaju stropu, jaśniał duży skrawek nieba. Dziewczyna osądziła widać, że komin jest wystarczająco obszerny, bo stanęła na palcach, podciągnęła się na rękach i w mgnieniu oka zniknęła w górze.

Tylko przez moment jej zgrabne nogi zafurkotały na tle błękitu jak skrzydła ptaka. Chłopiec postanowił zrobić to samo. Niestety. Brzuch nie sprawiłby mu najmniejszych kłopotów, ale barki miał jednak znacznie szersze niż jego poprzedniczka. Toteż utknął beznadziejnie w połowie drogi. Gdyby ktoś przypadkiem znalazł się teraz pod nim, to na pewno nie przyszłyby mu na myśl skrzydła ptaka. Wiszące w powietrzu nogi tak gorączkowo szukały punktu zaczepienia, że co najwyżej mogły przypominać jakiegoś oszalałego dzięcioła. Tylko że dzięcioły miewają twarde i ostre dzioby, a stopy Łukasza tkwiły w miękkich trampkach.

Raptem w górze rozległ się rozpaczliwy okrzyk. Był krótki, urwany, jakby wołającej głos uwiązł w gardle. Nastała cisza.

Łukasz nigdy nie potrafiłby powiedzieć, jak to się stało, że wystrzelił w górę niczym korek z butelki szampana. Przeszorował dłońmi po szorstkiej płycie, zerwał się, przyskoczył do Miry i chwycił ją za ramiona. Dziewczyna wyrwała mu się i przykucnęła.

Byli na szczycie zwałowiska. Wokół panorama jak z bajki. Cudowne, spokojne jezioro. Tak blisko, a zarazem tak daleko. Senne zielone wzgórza i ich czarnozielone cienie pod przeciwległym brzegiem. Na prawo przystań. Parasole kawiarenki podobne do biedronek. Drobne figurki ludzi.

Pełno ich na chodniku biegnącym do pomostu, na szosie, pod pawilonem, koło szkoły. Widać stożkowaty dach pięknego domu państwa Piotrowiczów. Gdzie spojrzeć, wszędzie tak ładnie i bezpiecznie.

Pod warunkiem, że nie patrzy się prosto w dół. W czeluść nowej studni, której krawędź jest o krok. Na dno nowego odsłoniętego placyku.

Tam, gdzie Mira dogoniła Łukasza, z biedą zmieściłyby się obok siebie dwa samochody. Tutaj można by ich postawić co najmniej pięć. Ale nikt nie stawiał tu samochodów.

Na płaskim poletku, porośniętym dzikim zielskiem, stał wielki, okrągły bąk. Był srebrny, lecz nie błyszczał. Po jego obwodzie, w najszerszym miejscu, biegł żółty pas, nabijany wypukłymi guzami. U góry znajdowała się klapa, mniej więcej półtorametrowej średnicy. Pozostawiono ją nie domkniętą. Jedyny widoczny zatrzask zwisał swobodnie na wydłużonej sprężynie. Bąk nie dotykał powierzchni ziemi. Musiał spoczywać na jakichś nóżkach, niewidocznych z góry. Doskonale widać było natomiast linki podtrzymujące cienki, przeźroczysty dach, rozpięty nad całą konstrukcją.

Latający spodek. Pojazd Alaudy i jego towarzyszy. Istot przybyłych z gwiazd.

Pani Helena wraz z ojcem Łukasza dopłynęli do brzegu. Od wczoraj oboje zdążyli się opalić. Kiedy tak szli roztrącając stopami coraz płytszą wodę, wyglądali jak para wytrawnych żeglarzy, która zatrzymała się na krótki odpoczynek u wybrzeży nieznanego lądu. Jednak nigdzie w pobliżu nie czekała na nich żadna łódź. Jedynie daleko na jeziorze ciemniał niewielki ponton. Leżał w nim Paweł. Na twarz nasunął białą czapeczkę, a ręce i nogi przewiesił przez poduszkowatą burtę. Cały ten obrazek tchnął absolutnie doskonałym lenistwem.

Pani Helena doszła do miejsca, gdzie tuż przy ścieżce leżały porzucone kostium oraz ręcznik, i przystanęła. Przez chwilę wpatrywała się z zadumą w te tak dobrze znane sobie rzeczy, po czym uniosła głowę i rozejrzała się. Ale właścicielki kostium i ręcznika nadal nigdzie nie było widać.

— Zaczynam się niepokoić — powiedziała do mężczyzny, który stanął obok niej. — Popatrz — wskazała oczami słońce. — Już pewnie szósta…