Niesamowita cisza. W dole, obok matowego, srebrnego bąka ani śladu żywej istoty, z Ziemi czy z gwiazd. Na tle ścian, najeżonych ostrymi szczerbami, potłuczonymi rurami, szpikulcami grubych drutów, nieskazitelna gładzizna spodka sprawiała wrażenie czegoś absolutnie nierzeczywistego.
— Ich nie ma, co? — wyszeptała Mira.
Łukasz jeszcze raz rozejrzał się po placyku.
— Nie ma nikogo — powiedział. — Odchrząknął i powtórzył: — Nie ma nikogo.
Gawron opuścił jego gardło, jednak pozostawił w nim parę łaskoczących piórek.
Dziewczyna podniosła się, ale nie wypuściła z ręki koszuli swojego towarzysza stojącego tuż przed nią. Posługując się nią jak uchwytem w tramwaju wychyliła głowę i popatrzyła w dół.
— Tędy nie zejdziemy — mruknęła po chwili, cofając się z powrotem.
W tym stwierdzeniu zadźwięczała raczej ulga aniżeli uczucie zawodu. Niemniej nie ulegało wątpliwości, że nawet gdyby bardzo chcieli obejrzeć pojazd kosmitów od spodu, to mogliby tego dokonać jedynie w wypadku, gdyby zawczasu uzbroili się w strażacką drabinę albo w spadochrony.
A przynajmniej w linę, jakiej używają alpiniści, kiedy pragną szybko zjechać z jakiegoś urwiska. Próba zejścia bez specjalnego sprzętu i bez ubezpieczenia równałaby się samobójstwu.
Gorzej, że innej drogi nie było. Płytę, na której stali, odgradzały od następnych szerokie, zdradliwe rozpadliny. Z przodu studnia, a w niej wiadomo co. Z prawej jakby jej odnoga, niby niezbyt szeroka, lecz po przeciwnej stronie czyha krawędź z wystającymi drutami, ostrymi jak widły. Z lewej coś w rodzaju zapadni. Dna szczeliny nie widać, a tu na górze jej brzegi łączył ruchomy mostek, zbudowany z popękanego i wygiętego słupka. Bezpiecznie mogłaby po nim przejść co najwyżej jaszczurka.
Pozostawało wycofać się tym samym labiryntem, którym przyszli.
Tylko że to przecież nie była żadna droga. Jeśli raz skręcą za wcześnie, albo za późno, nie za tą płytą, tylko za inną…
Łukasz kiedyś czytał, że grotołazi zapuszczający się w nieznane jaskinie zostawiają za sobą specjalne ślady albo ciągną długie, kolorowe tasiemki. Ciekawe, co zrobiliby tutaj. Tutaj — odpowiedział sobie w duchu — nie wlazłby żaden szanujący się grotołaz. W ogóle żaden człowiek o zdrowych zmysłach.
Cóż. Oczywiste prawdy mają już to do siebie, że niekiedy odkrywa się je poniewczasie.
Chłopiec poruszył się niecierpliwie. Zapięcie koszuli natychmiast wgniotło mu grdykę. Mira czuwała.
— Możesz mnie puścić… — wycharczał.
Ale dziewczyna najpierw pociągnęła go do tyłu. Dopiero potem pozwoliła mu zaczerpnąć powietrza.
— Co zrobimy? — spytała przyglądając się, jak niedoszły wisielec z wolna wraca do życia.
— Wrócimy.
— Mówisz jak Alauda. Właśnie, słuchaj, czemu dzisiaj nie huknęło?
Łukasz przestraszył się, że Mira zwariowała i od razu odzyskał mowę.
— Co? Alauda? Huknęło? Proszę cię, usiądź.
— Dlaczego miałabym siadać na tym brzydactwie? — Nie, Mira była najzupełniej normalna. Trzymała się koszuli Łukasza. Zawsze można się czegoś przytrzymać, kiedy człowiekowi przyjdzie na to ochota, ale poza tym nie wyglądała na kogoś, komu ze strachu zamykają się klapki w mózgu jak płatki kwiatów przed burzą. Więc o co chodzi z tym hukaniem?
— Przedtem, kiedy miał mówić, coś najpierw strzelało — tłumaczyła dziewczyna. — Przedwczoraj huknęło na przystani, wczoraj w dolince.
A dzisiaj nie. Od razu zaczął gadać. Dlaczego?
Łukasz oniemiał znowu. Niemożliwe. Po prostu niemożliwe, żeby ona teraz, tutaj, nie miała nic lepszego do roboty, tylko roztrząsać, czemu swojego dzisiejszego przemówienia kosmita nie poprzedził huknięciem.
Niemożliwe…
No tak. Ale niemożliwe już nie jest niemożliwe, kiedy staje się faktem.
Zdumiewające. Oto właśnie właściwe słowo. Zdumiewające.
— Pamiętasz, co mówił dzia… pan profesor — Łukasz tak przywykł nazywać w myślach pana Klemensa dziadkiem, że o mały włos dopuściłby się fatalnej poufałości. — Im nie zależy na poznaniu ludzi, tylko na tym, co sami chcą im powiedzieć…
— Pamiętam.
— Widocznie doszli do wniosku, że nie muszą hukać, to znaczy strzelać. Kiedy zaczynają przemawiać, to i tak wszyscy ich słyszą. Poza tym…
Oni nas chyba nie lubią. Na szczycie gruzowiska zapanowało milczenie.
— Alauda ciągle powtarza, że nie przybyli w złych zamiarach — szepnęła w końcu Mira.
— Powtarza. Ale dzia… ale pan Klemens nas ostrzegał.
— Pamiętam.
Łukasz pomyślał, że ostrzegał ich nie tylko dziadek i nie tylko przed kosmitami. Mama Miry z takim naciskiem prosiła, żeby z daleka omijać zwałowisko…
A wracając do dziadka i kosmitów. Gdyby pan Klemens był tutaj w tej chwili i razem z nimi spoglądał na ten spodek, jakby wyczarowany z najpiękniejszego snu ufologa, czy nie zmieniłby zdania? Czy nie dałby się ponieść zwykłej ludzkiej ciekawości?
Nie. Dziadek nie zmieniłby zdania. Przeciwnie. Miejsce, jakie sobie wybrali przybysze z gwiazd na swoją ziemską siedzibę, utwierdziłoby go jeszcze w niechęci do nich.
Ten srebrny bąk przybył nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd odleci. Czeka tylko na załogę. I doczeka się, nie ma obawy. Kosmici nie porzucą go tak, jak ludzie porzucili na tym zboczu, tuż nad ślicznym jeziorem tyle materiałów, z których można by wznieść wiele pożytecznych budowli.
Przyjdą tutaj. Niewysocy, zielonoskórzy, ze skośnymi oczami. Naturalnie od razu zobaczą Mirę i Łukasza, przyglądających im się z góry.
Może przyjdą jutro, może dzisiaj, może właśnie nadchodzą, jakimś wygodnym korytarzem od strony jeziora…
— Co zrobimy? — padło po raz drugi.
Łukasz jeszcze raz rozejrzał się po dalszej okolicy. Wszędzie pełno życia. Wokół domów, na drogach, koło przystani…
— Moglibyśmy zawołać — rzekł bez przekonania. — Gdybyśmy oboje głośno krzyczeli…
— A jeśli usłyszy ten typ, który zdjął brodę? Musi być blisko.
— Nie on jeden może usłyszeć — mruknął chłopiec. — Ale na przykład ci, co siedzą w kawiarni… A nuż ktoś nas zauważy?
— Tam wszyscy gadają jeden przez drugiego. Przypomnij sobie. Hałas, ścisk, smród…
Łukasz nie mógł zaprzeczyć, że prędzej niż ludzie w kawiarni, zauważyłby ich bezbrody szpieg. Albo właściciele spodka.
Ustąpił.
Popełnił błąd. Nie pierwszy dzisiaj. I nie ostatni.
— Musimy się stąd wydostać — powiedział. — Musimy pójść do szkoły i sprowadzić tutaj uczonych, którzy nie wierzą w kosmitów. Zejdziemy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Tylko teraz ja pójdę pierwszy.
Przepuść mnie, dobrze?
W dół przecisnął się przez betonowy komin bez trudu, kosztem zaledwie odrobiny naskórka, pozostawionego na szorstkiej ścianie. Zeskoczył i usłużnie wyciągnął ręce w górę. Ale Mira wybrała głowę. Bez wahania oparła na niej stopę, następnie drugą postawiła mu na ramieniu.
Dopiero z tej wysokości pozwoliła sobie pomóc.
Zeszli stopień niżej. Następny stopień. Przejście zagrodziła skośna ściana. Z jednej strony między nią a sąsiednim blokiem czerniała szczelina szeroka na mniej więcej pół metra. Z drugiej otwór był większy, a podłogę stanowiła tam pozioma płyta. Wyglądała jak kładka położona specjalnie, żeby przeprowadzić zagubionego wędrowca nad przepaścią, ziejącą spod obu jej bocznych krawędzi.
Łukasz wstąpił na kładkę.
To był ten ostatni błąd.
Mira szła tuż za nim. Zrobili kilka kroków i nagle poczuli, że płyta ucieka im spod nóg. Kładka okazała się ruchomą belką, zawieszoną pośrodku na niewidocznej podporze, niby huśtawka dla maluchów. Tylko że takie huśtawki nie mogą przyjąć pozycji pionowej. Ziemia jest zawsze zbyt blisko. Tutaj ziemi nie było.