Rozległ się przenikliwy zgrzyt. Coś zaskrzypiało i pękło z ogłuszającym trzaskiem. W dole zahurkotały odłamki betonu. Zabrzmiały dwa rozpaczliwe okrzyki. Ukryty w mroku skraj płyty ostatecznie stracił oparcie.
Płaska masa, nagle uwolniona, runęła w głąb.
Łukasz uderzył o coś barkiem. Trafił na zadarty występ i jego ciało zmieniło położenie. Spadał coraz niżej i niżej. Odbijał się od jednej ściany do drugiej, wszędzie napotykając twarde kanty lub ukośne, zębate tarki. Nagle znieruchomiał.
Ułamek sekundy leżał jak nieżywy. W następnym ułamku sekundy obok niego spadło coś miękkiego. Na pewno nie beton. Beton runie za chwilę. Ta płyta, która udawała kładkę. Przecież musi runąć. Wtedy wszystko się skończy.
Jednak płyta nie spadała. Łukasz czekał, bezwiednie obejmując głowę rękami, jakby słabe ludzkie ręce mogły powstrzymać rozpędzony wielotonowy ciężar.
W pobliżu ostatni raz zahurkotały kamienie. Nastała cisza, — Ummm… — wypłynął z ciemności zdławiony jęk.
Chłopiec oderwał ręce od głowy i usiadł. Najpierw popatrzył w górę.
Połamany, czarny komin. Wysoko parę plamek światła. Ale płyta jeszcze nie spada.
— Ummm…
Łukasz odwrócił się i ukląkł. Koło niego zajaśniała owalna linia twarzy.
Błyskawicznie rzucił się w tę stronę. Jego dłoń z rozczapierzonymi palcami trafiła na coś puszystego. Odruchowo zacisnął pięść i pociągnął to coś ku sobie.
— Aa! Puszczaj!
Łukasz pociągnął mocniej.
— Puszczaj! Au… — odpowiedział wściekły okrzyk.
Chłopiec zreflektował się. Po pierwsze, żyje. Zaraz zobaczy, czy sobie czegoś nie połamał, ale żyje. Po drugie, Mira żyje także, bo szpieg nie wrzeszczałby tak cienko. Po trzecie, jeśli wrzeszczy, to znaczy, że coś jej jest.
Zląkł się, otworzył palce i spytał: — Jak się czujesz?
Nie do wiary. Jego głos zabrzmiał niemal normalnie. Głos Miry również:
— Kretyn! Dziesięć kretynów! Sto kretynów!
— Kwiczoł!
— Co?
— Jak się czujesz?
— A jak mam się czuć, kiedy wyszarpałeś mi wszystkie włosy! Co powiedziałeś?
— Przepraszam. Chciałem cię stąd odciągnąć. Ta płyta, która się pod nami zapadła, na pewno zaraz runie. Zawisła tylko na jakimś występie, ale tam nie zostanie.
Blada twarzyczka wypłynęła z mroku i zatrzymała się tuż przed jego oczami.
— Co powiedziałeś?
— Powiedziałem, że ta płyta…
— Nie, przedtem? No?
— Nic nie mówiłem….
— Ee!
Łukasz wyprostował nogi i obmacał je od stóp do samej góry. Dotknąwszy kolan zasyczał. Po spodniach zostało tam jedynie wspomnienie. Natomiast na opuszkach palców poczuł lepką wilgoć. Piekło paskudnie. Ale w tylu punktach ciała go piekło, szczypało i bolało, że nad kolanami nie myślał się roztkliwiać. W końcu, od tego są.
Z kolei zajął się rękami. Stwierdził, że żadna z nich nie zwisa bezwładnie, po czym spróbował się podnieść. Zawirowało mu w oczach i szybko musiał przykucnąć.
— Możesz wstać? — nie wiedzieć czemu dopiero teraz jego głos stał się troszkę piskliwy.
— Przecież stoję. Ty byś także wstał, jakby cię ktoś powiesił za włosy.
— Nic ci nie jest?
— Wszystko mi jest. A najbardziej boli mnie głowa.
— Pokaż — wyciągnął rękę, ale trafił w pustkę. Twarz Miry odpłynęła.
— Akurat! — Zachrzęściły kamienie. — No? — ujrzał przed sobą wyciągniętą dłoń.
— Dziękuję — mruknął i podniósł się o własnych siłach. Łupnęło mu pod czaszką i przez chwilę myślał, że upadnie, ale zakołysał się tylko i złapał równowagę. Za to żołądek podjechał mu pod gardło. Na wszelki wypadek zasłonił sobie usta. Mira była o krok. Jeszcze tego brakowało…
Na szczęście uczucie, tak dobrze znane początkującym marynarzom, wkrótce ustąpiło. Szok — pomyślał chłopiec. — Szok…
Ostrożnie dotknął palcami czoła. Było tak samo lepkie jak kolana i powoli zaczynały na nim rosnąć charakterystyczne wypukłości.
Stopniowo dostrzegał wokół siebie coraz więcej szczegółów. Mirę widział już niemal wyraźnie. Stała, lekko pochylona w jego stronę i przyglądała mu się. Za nią, w odległości pięciu, sześciu metrów, piętrzyła się ściana betonowych szczątków. Przez szpary wpadało światło. Dlatego sylwetka dziewczyny rysowała się względnie ostro. Na lewo i na prawo panowały nieprzeniknione ciemności. Ale pod nogami wyczuwał nie tylko kawałki gruzu. Z gruntu wystawały jakieś krzaki, nie krzaki…
Schylił się i dotknął ziemi. Mógł to już zrobić bez obawy, że upadnie albo że się skompromituje. Chwasty! Wszędzie spod załomów płyt wyłaziło zielsko. Słońce tu nie docierało, ale deszcze tak. Spadli na wysokie chwasty. Stanowczo mieli więcej szczęścia niż rozumu.
Łukasz odetchnął głęboko i poczuł się trochę lepiej. Mirze najpewniej też nic wielkiego się nie stało.
— Spróbuj obejrzeć swoje ręce, nogi i w ogóle — wolał się jednak upewnić. — Nie złamałaś sobie czegoś? Nie zraniłaś się?
— Nie będę oglądać. Po ciemku i tak niczego nie zobaczę. Poza tym wolę nie wiedzieć jak wyglądam. A jeszcze poza tym niczego sobie nie złamałam, bo zauważyłabym to do tego czasu. Ale ty? Zachowujesz się tak dziwnie — głos Miry też zabrzmiał dziwnie. Chłopcu znowu zrobiło się odrobinę lepiej i raźniej.
— Nic mi nie jest! — rzucił zuchowato.
— Nie? Oczywiście, że nie. Jesteś przyzwyczajony. Pewnie nie raz spadałeś na głowę. Żeby drugiemu wyszarpywać…
— Słuchaj — powiedział prędko Łukasz — tu naprawdę spadnie ta płyta. Za tobą widać jakieś szczeliny. Może będzie choć jedna szersza — ominął nieruchomą postać i pokuśtykał ku przeświecającej szparami ścianie. Jego nogi nie zawsze trafiały tam, gdzie chciał je postawić, niemniej w końcu doniosły go do celu. Przystanął, przytknął oko do jednego z jasnych punkcików, popatrzył, po czym nagle odskoczył i usiadł z rozmachem na złamanym badylu. — O! — krzyknął. — O! Spodek! Spodek!
— Nie rozumiem? Coś zobaczyłeś, czy tylko narzekasz?
Łukasz przypadł z powrotem do ściany.
— Zobaczyłem! — był zbyt poruszony, by zauważyć, że Mirze zadziwiająco dopisuje dobry humor. — Tu zaraz jest ten placyk! — wołał. — Spodek! Chodź, popatrz!
Dziewczyna już bez słowa podeszła i zajęła miejsce przy sąsiedniej szparze.
Spodek znajdował się rzeczywiście blisko. I był całkiem niedostępny.
Tylko wąż zdołałby się prześliznąć przez zygzakowate prześwity w grubym zwałowisku. Ale może w innym miejscu…
Łukasz zaczął powoli iść wzdłuż osobliwego muru, zamykającego jeszcze bardziej osobliwą grotę, do której wpadli. Zaraz po kilku pierwszych krokach musiał wyminąć płat jakieś konstrukcji, tworzący uciętą, poprzeczną przegrodę. Nagle zrobiło się zupełnie jasno. Chłopiec wysunął głowę i krzyknął z radości. Wyjście!
Wzdłuż stromej, skośnej płaszczyzny biegł wygodny tunel. Dalej był placyk. Niemal na wyciągnięcie ręki tkwiła w ziemi podpora dachu, którym nakryto kosmiczny spodek. Srebrny bąk wydawał się stąd większy, niż kiedy patrzyło się z góry. Stał na trzech cienkich, rurowatych nóżkach. Owe guzy na jego obwodzie były chyba ze szkła. Błyszczały w słońcu jak lampy.
Nic nie zagradzało drogi. Tunel przypominał bramę.