Выбрать главу

— Miro, chodź, chodź! — ponaglał Łukasz, najzupełniej zbędnie, bo dziewczyna stała już za nim. Jej dłoń znowu wczepiła się w strzępy koszuli na plecach.

— Poczekaj. Chcesz tam iść?

Chcieć może nie chciał, ale uznał, że nie pozostaje im nic innego. Z tej przeklętej piwnicy muszą się przecież wydostać. Kosmici na pewno nie skaczą po rumowisku za każdym razem, gdy odwiedzają swój pojazd.

A zatem musi istnieć lepsze przejście na placyk. Wokół panuje zupełny spokój. Dlaczego mieliby nadejść akurat teraz, w biały dzień? Przecież latają wyłącznie wieczorami i po nocach.

Łukasz powiedział to wszystko Mirze i zakończył: — Znajdziemy ich drogę i wyjdziemy. Pewnie od razu nad jezioro.

Zobaczysz.

— Będziemy przechodzić tuż obok spodka…

— No…

Rozmowa się urwała. Dłuższą chwilę panowało milczenie.

— Ale tu jest jeszcze gorzej — odezwał się wreszcie chłopiec. — Chodźmy.

— Poczekaj — powtórzyła Mira. — A nuż coś usłyszymy. Przecież ten tunel nagle się nie zamknie.

Nie tylko dziadek Klemens nie był tego dnia szczęśliwym prorokiem.

Zaledwie przebrzmiały ostatnie słowa Miry, wysoko nad głowami wahającej się pary coś chrupnęło, po czym jakaś niewidoczna masa zaczęła się zsuwać z narastającym zgrzytem i chrobotem miażdżonych krawędzi. Łukasz błyskawicznie skoczył do tyłu, pociągając za sobą dziewczynę. Ponurą jaskinię wypełnił dudniący grzmot. Chłopiec potknął się, przewrócił, ale jeszcze na czworakach wlókł za sobą Mirę, byle dalej od miejsca, gdzie dotąd stali. Zadrżała ziemia. Coś runęło z potężnym stęknięciem, jakby jakiś olbrzym spadł z nieba na chwiejne podłoże. W powietrze wzbił się dławiący kurz i nagle wszystko ucichło.

Łukasz czekał jeszcze jakiś czas, wtulając głowę w ramiona, jednak już wiedział, że zdążyli. W ostatniej chwili, ale zdążyli.

Kurz z wolna opadał. Chłopiec podniósł się i pomógł wstać Mirze.

Powoli, mrugając zaprószonymi oczami, podeszli z powrotem do wyjścia na placyk.

Ale wyjścia nie było.

Fałszywa kładka, która przedtem strąciła ich w przepaść, rzeczywiście musiała zatrzymać się na jakimś występie. Ten jednak nie utrzymał jej dłużej niż przez kilka minut. Płyta runęła w dół. Znalazła sobie inną drogę. Nie spadła tam, gdzie Mira i Łukasz, tylko dokładnie w miejscu, gdzie zaczynał się tunel zwiastujący wolność. I równie dokładnie ten tunel zagrodziła.

Pył osiadł i powietrze się oczyściło. Znowu zaświeciły szpary. Ale tylko one. Drugie przejście z betonowej pułapki na słoneczny placyk po prostu nie istniało.

Łukasz zakończył krótki obchód i niezwłocznie powtórzył go od początku. Potem jeszcze raz. I jeszcze.

Mira ciągle milczała.

Mijały sekundy, długie jak minuty. Z sekund robiły się minuty długie jak godziny. Z minut zaczęły robić się godziny…

Siedzieli na chwastach pośrodku jaskini. Szczeliny nad nimi i w murze od strony spodka lśniły coraz słabiej. Na zewnątrz kończył się dzień.

— Chce mi się pić — wyszeptała Mira.

Łukasz zacisnął pięści. Nie mieli ze sobą wody. Nie mieli nic do jedzenia. Nie mieli swetrów, a z każdą chwilą robiło się chłodniej. Nie mieli nawet latarki. Byli potłuczeni i podrapani. Strzępy ubrania ledwie się na nich trzymały.

Raptem chłopiec zerwał się na równe nogi. Nie można przecież czekać z założonymi rękami, aż oni… aż ona…

— Co robisz…?

— Jeszcze raz obejdę tę dziurę dokoła — starał się, żeby jego głos brzmiał lekko i swobodnie. — Tu musi być jakaś droga. Choćby taki labirynt, jak ten, którym wyszliśmy przedtem na górę, pamiętasz?

Dziewczyna nie odpowiedziała.

— Pójdę, zanim się całkiem nie ściemni, to znaczy dopóki przez te otwory wpada jeszcze choć trochę światła — ciągnął. — Ale ty nie ruszaj się stąd. Dobrze?

Cisza.

— Gdzie jesteś? — zaszemrało kilka minut później. Łukasz zapuścił się właśnie w głęboką wnękę, którą poprzednio pominął, i do której nie docierał najsłabszy promyczek światła.

— Tutaj — rzucił za siebie.

— Zimno mi.

— Zaraz — odpowiedział z rozpaczą. — Zobaczysz, że coś znajdę.

— Nie znajdziesz.

Nie znajdę — zgodził się z nią w duchu. Wszędzie to samo. Martwe, obojętne ciężary, które tylko najsilniejszy dźwig potrafiłby ruszyć z miejsca. Gdzieniegdzie dało się wsadzić rękę, nawet całe ramię, ale na tym koniec.

Odwrócił się i powoli ruszył z powrotem w stronę Miry. Tylko dzięki temu, że szedł tak wolno, uniknął nowego guza. Choć zapewne jeden mniej, jeden więcej, nie stanowiłby już większej różnicy.

Nie tyle uderzył, co raczej oparł się pochylonym czołem o gładki przedmiot, całkowicie niewidoczny. Przedmiot zadźwięczał. Niespodzianka. Dotąd wszystko wokół było szorstkie i głuche.

Ostrożnie wysunął rękę. Blacha? Rura? Blaszana rura. Prosta, nic połamana, nie pogięta. Miała średnicę mniej więcej pół metra, była długa i unosiła się poziomo nad ziemią na wysokości ludzkiej głowy. Skąd się wzięła? Gdyby przywieziono ją razem z betonowymi kolosami i zwalono na sam dół, to następne spadające ciężary zmiażdżyłyby ją na miazgę.

Raptem chłopiec odskoczył jak porażony prądem. Kosmici! Oczywiście, że kosmici! Ze swojego placyku mieli przecież wygodne wejście do tej groty. Urządzili sobie w niej schowek! Ta rura mogła być na przykład lufą działa, wyrzucającego mordercze promienie. A on najspokojniej jeździł po niej rękami jak po rynnie. Kto wie, czy to nie jest naładowane!

Gdyby przypadkiem wystrzeliło? Prosto w Mirę…

Obszedł z daleka tajemniczą konstrukcję i nagle zobaczył rozmazaną w półmroku siedzącą sylwetkę. Do jaskini wpadało jednak jeszcze trochę światła. Przed chwilą tylko dlatego panowała zupełna noc, że miał tuż przed oczami ową rurę czy lufę, czy co to w końcu było.

Ale pomiędzy nim a dziewczyną zamajaczyła nowa przeszkoda, na odmianę ustawiona sztorcem. Przypominała nieduży posąg stojącego mężczyzny. Łukasz mimo woli przystanął i dotknął głowy posągu. Ta miękko ustąpiła pod jego dłonią. Wysmukły kształt cofnął się, a następnie, rosnąc w mroku jak nadciągająca chmura, zaczął bezgłośnie wracać. Chłopiec skulił się i z całej siły wyrżnął go pięścią. Napastnik odleciał jak zdmuchnięty i runął na ziemię, wypełniając grotę metalicznym zgrzytem.

— Co to było? Chodź tutaj! — zawołała przestraszona Mira.

— Nie, nie! — odpowiedział przytomnie Łukasz.

— Co „nie”?!

— Idę, idę…

— Powtarzasz to od godziny i nie przychodzisz!

— Już, już.

Chłopiec chciał bodaj zerknąć, z zachowaniem rozsądnej odległości, na powalony przez siebie blaszany posąg, który nagle ożył pod jego dotknięciem, a potem najwyraźniej w świecie, usiłował mu to dotknięcie odwzajemnić. Jednak na czarnym podłożu zarysy leżącej już bez ruchu zdradzieckiej zjawy były niedostrzegalne. Łukaszowi nic pozostało nic innego, tylko wrócić w końcu do swojej osamotnionej towarzyszki.

— No — powiedziała Mira, po czym dodała ciszej: — Pić mi się chce.

Chłopcu także chciało się pić.

— Zimno mi.

Łukasz bez wahania zaczął ściągać z siebie resztki koszuli. Wtem zaświtał mu lepszy pomysł. Ukląkł i brodząc w rosnących dokoła chwastach wyrywał je z ziemi, po czym odkładał na jedno miejsce. Kiedy ułożył już grubą poduszkę, wygładził ją, uklepał i zaprosił na nią Mirę. Następnie wznowił przerwaną pracę. Wyszarpywał co bardziej wybujałe zielska, posuwając się wciąż dalej, wciąż na pokrwawionych, piekących kolanach.