Wreszcie okrył dziewczynę dużą stertą suchych roślin, podniósł się i rzekł: — Teraz będzie ci cieplej.
— Um… — podziękowała Mira. — Co tam robiłeś tak długo? — spytała z wyrzutem.
Nie powiedział jej ani o złowrogiej rurze, ani o metalowym człowieku, który zastąpił mu drogę.
— Nic. Wszędzie coś leży.
— Nie ma żadnego przejścia, co? Pewnie, że nie ma. Przecież mówiłam…
Łukasz milczał.
— Słuchaj!
Czy musiał ją zapewniać, że słucha?
— Słuchaj… my stąd wyjdziemy?
Nie odezwał się. Zamiast tego ponownie zajął się wyrywaniem chwastów. Zrobił z nich legowisko również dla siebie. Było naprawdę chłodnawo.
Znowu płynęły długie minuty.
— To twoja wina! — zabrzmiał okrzyk, tak gwałtowny i napastliwy, że Łukasz podskoczył, a potem usiadł. — Twoja wina! — powtórzyła zaperzona Mira. — Zachciało ci się bawić w ciuciubabkę z brodatym obdartusem! Detektyw od siedmiu boleści! A ja, skończona idiotka, polazłam za tobą!
Krzyk umilkł. Tylko jego piskliwe echo odbijało się jeszcze gdzieś w głębi rumowiska.
Łukasz przymknął oczy i potrzymał je przez chwilę zamknięte. Kiedy uniósł powieki, był już spokojny. Ona siedzi tu po ciemku, obolała, zmarznięta, głodna i czeka… lepiej nie myśleć, na co. W dodatku w towarzystwie kogoś, o kim ma jak najgorsze mniemanie. Kogoś, kto zajął jej wakacyjny pokój, skazując ją na niewygodę, a w ogóle jest skończonym niedorajdą.
— Masz rację — wychrypiał. — To moja wina. Nie powinienem był śledzić tego fałszywego brodacza, tylko od razu pójść na milicję. Kiedy spotkałem cię pod tamtym krzakiem, powinienem był od razu zawrócić. Potem nie powinienem był włazić w zwałowisko — ciągnął w jakimś bolesnym zapamiętaniu. — Potem powinienem był koniecznie cofnąć się z tego pierwszego placyku, na którym spotkaliśmy się znowu. Potem nie trzeba było schodzić z góry, skąd zobaczyliśmy spodek, tylko zostać tam i krzyczeć. Usłyszeliby nas w końcu, a jak nie, to zauważono by nas z helikoptera, który lata tam i z powrotem. Na śmierć zapomniałem o tym helikopterze. A potem trzeba było od razu stąd wyjść, a nie czekać, aż coś spadnie i zagrodzi przejście… Masz rację. To wszystko przeze mnie.
Nastąpiła długa przerwa. Wreszcie obok chłopca coś niespokojnie zaszeleściło.
— Kpisz sobie ze mnie? — spytał zaczepnie nikły głosik.
— Ja? Kpię? — Łukasz wymówił to z takim zdziwieniem i żalem, że dziewczyna natychmiast na powrót osunęła się w swoje legowisko i ucichła.
Przerwa trwała teraz znacznie dłużej. Nagle, znowu bez najmniejszej zapowiedzi, nastąpił wybuch.
— Nieprawda! Nieprawda! Jesteś ostatnia łajza!
Właśnie — pomyślał z goryczą chłopiec. Sam to już sobie powiedziałem. Nie musi mi przypominać.
— Nieprawda! — Mira odsapnęła i wznowiła natarcie. Odrobinę ciszej. — Mogłeś sobie chodzić za tym typem albo nie, a ja wcale nie musiałam wtykać nosa w nie swoje sprawy! Gdybyś zawrócił spod tego krzaka, to i tak poszłabym dalej sama, dobrze o tym wiesz! I tak wlazłabym w gruzy! Potem, na pierwszym placyku, ty mówiłeś, żeby się cofnąć, ale ja ci nie pozwoliłam. Potem upatrzyłam sobie tę dziurę po lewej stronie, a ty chciałeś iść na prawo. Potem, kiedy wdrapaliśmy się na górę i zobaczyliśmy spodek, ty powiedziałeś, że trzeba krzyczeć, a ja, że nie. O helikopterze zapomnieliśmy oboje. Jak spadliśmy tutaj, od razu znalazłeś wyjście. To ja marudziłam. Siedzimy tutaj przeze mnie, rozumiesz? Jak można być taką ofiarą, żeby się przyznawać do czegoś, czego się nie zrobiło? To moja wina!
Łukasz doznał przerażającego uczucia, że jego głowa otworzyła się jak źle zamknięta puszka i wszystkie myśli wysypały się z niej na ziemię.
Tam jednak, zamiast leżeć spokojnie, zaczęły podskakiwać, usiłując wrócić na swoje miejsce. Coraz którejś to się nawet udawało. Ta zabawa tak im się spodobała, że kiedy w końcu znalazły się na powrót w komplecie, a ostatnia z nich zatrzasnęła za sobą pokrywę czaszki, nadal zachowywały się jak pasikoniki. „Mira”, hop! „Mira”, hop! „ależ”, hop! „ona”, hop! „ma”, hop! „charakter”, hop! „charakter, charakter, charakter…” Miała go istotnie.
— No, co tak siedzisz jak mysz pod miotłą? — zawołała. — Zbaraniałeś?
Myśli Łukasza przysiadły ze strachu. Chłopiec wykorzystał to, żeby rzec sobie w duchu: — Chyba zbaraniałem. Chyba tym razem rzeczywiście zbaraniałem.
Przełknął ślinę i powiedział: — Nie. To moja wina.
— Jak mówię, że moja, to moja!
— Nie. W każdym razie powinienem był pamiętać o helikopterze.
— E…
To „e!” huknęło w ciemności jak wystrzał i uderzyło w spiętrzone nad nimi płyty z takim impetem, że Łukasz instynktownie napiął się jak struna, oczekując natychmiastowej katastrofy. Ale sklepienie wytrzymało. Natomiast chłopiec rzekł głośno i wyraźnie: — Kwiczoł.
— No, wreszcie! — zadźwięczał tryumfalny okrzyk. — Już przedtem dwa razy słyszałam, ale nie byłam pewna. Mówisz: „kwiczoł”! Ciągle to mówisz! Co to znaczy?
— Ja mówię? Nie mówię.
— Mówisz, nie wypieraj się. No? Co to znaczy?
— Nic nie znaczy — skapitulował Łukasz. — Naprawdę. Taki… takie powiedzonko…
— Ty tak klniesz? Na mnie?
— Kwiczoł to jest ptak — wyrzucił z siebie chłopiec czując, że jeszcze jedna zaskakująca zmiana tematu, a nie zbaranieje, lecz ostatecznie i bez odwołania dostanie kręćka, nie takiego jak gajowy, a prawdziwego, solidnego świra, z którym pojedzie prosto do domu wariatów.
— Ptak? — powtórzyła nieufnie Mira, najwyraźniej wietrząc jakąś zasadzkę.
— Ptak. Ptak. Tak się nazywa. Co z tego? Takie samo słówko, jak każde inne.
— Nie złość się — złagodniała. — Kwi — czoł — wymówiła ze smakiem. — Brzmi nawet ładnie…
— Tak sobie.
— Słuchaj, wracając do tego helikoptera, o którym zapomniałam.
Dlaczego ci, co nim latają, nie zobaczyli spodka? Stoi przecież pod przeźroczystym daszkiem. Z góry musi go być świetnie widać!
Ja nie zwariuję — zawyrokował w duchu Łukasz. — Ja już zwariowałem. Ona na pewno ma charakter, ale poza tym jest po prostu niesamowita. Co jej na odmianę strzeliło do głowy?! „Kwiczoł” i zaraz potem helikopter. Teraz. Tutaj. Naturalnie, że zwariowałem.
Wariatowi i tak jest już wszystko jedno. Może dlatego zamiast wpaść w szał zastanowił się spokojnie i mruknął: — On nie błyszczy. Jest srebrny, ale matowy. Betonowe płyty są szarobiałe. Z wysoka to się pewnie zlewa…
— Pewnie tak — zgodziła się Mira. Jej dalsze słowa zagłuszył gwałtowny szelest suchego zielska.
— Co robisz?
— Niechcąco zrzuciłam z siebie badyle. Znowu mi zimno.
Łukasz wstał i na powrót okrył ją chwastami.
— Słuchaj — odezwała się po chwili — my stąd nie wyjdziemy, co…?
— Wyjdziemy.
— Nie kłam, ty… ty kwiczole — powiedziała zrezygnowanym, bezbarwnym głosem. — Nie wyjdziemy. I nikt nas tutaj nie znajdzie…
Ludzie ocknijcie się!
Szyby na piętrze zatrzymywały martwe spojrzenie księżyca. Tylko od zachodu tliły się w nich jeszcze dogasające ślady ciepłej czerwieni.
Na parterze i na werandzie paliły się wszystkie lampy.
Duży, bogato urządzony pokój, stał się nieprzytulny i obcy. Zgromadzone w nim przedmioty raziły nadmiarem, barwami, kształtami, wszystkim. Tak jakby w teatrze ktoś się pomylił i ustawił na scenie dekoracje do kilku różnych przedstawień naraz.