Ale to nie był teatr. Nikt tutaj nie grał żadnej roli. Nikt niczego nie udawał. Tak bywa, że właśnie wtedy, kiedy nikt niczego nie udaje, kiedy dzieją się sprawy prawdziwe i ważne, człowiek czasem nagle staje, patrzy dokoła ze zdziwieniem i zadaje sobie pytanie: po co tu tyle tego?
Dziadek Klemens oparł się o kominek i spoglądał w stronę werandy.
Ojciec Łukasza stał przy półce, obok pani Heleny, która zastygła z ręką na aparacie telefonicznym. Aparat milczał. Paweł zagryzł wargi i ponuro wpatrywał się w stół. Na środku tego ostatniego leżały ręcznik oraz kostium kąpielowy Miry.
Głęboką ciszę przerwał w pewnym momencie Paweł. Żachnął się na coś, co przyszło mu do głowy i wycedził: — Głupia smarkula…
Nikt Pawłowi nie odpowiedział. Po dobrej chwili ojciec Łukasza rzekł: — Dochodzi jedenasta. Panie profesorze, chyba nie powinniśmy dłużej zwlekać…
Zagadnięty poruszył głową.
— W końcu przecież nadejdzie — mruknął.
Godzinę temu pan Klemens po raz drugi tego dnia odwiedził gajowego. Któż lepiej niż on, znający tu każde drzewo i każdą skałkę, mógł poprowadzić poszukiwania zaginionej pary. Jak było do przewidzenia, nie zastał go w domu, więc tylko znowu zamienił parę zdań z jego żoną. Zacna kobieta natychmiast pobiegła po męża, ale widać dotąd go nie odnalazła.
Wieczór nieubłaganie przechodził w noc.
Pani Helena oderwała rękę od milczącego telefonu.
— Pawle — powiedziała z wysiłkiem — idź się położyć. Proszę cię…
— Uhm.
— Niegrzecznie, ale nie gniewaj się, Helu — rzekł dziadek odchodząc od kominka. — Nikt na jego miejscu nie mógłby się teraz położyć — zaczął szukać czegoś w szafce pod telewizorem. — Tu powinna być książka telefoniczna. Chciałbym na wszelki wypadek wynotować kilka adresów.
Może się zdarzyć, że pan Rafał będzie musiał dokądś pojechać samochodem…
Dziadek Klemens nie powiedział, dokąd ewentualnie miałby się udać ojciec Łukasza. Ale dla wszystkich było aż nadto jasne, co miał na myśli.
Milicja. Pogotowie, tutaj i w Nowym Sączu. Okoliczne szpitale…
— Jest — dziadek wyciągnął z półki poszukiwaną książkę. Na podłogę zsunęły się trzy niewielkie arkusze bristolu, — Ktoś położył na niej jakieś kartki — schylił się, pozbierał białe kartoniki, obejrzał je uważnie, po czym niespodziewanie wrócił z nimi na środek pokoju i rozłożył je na stole. — Spójrzcie — wskazał je obecnym. — Jest na co popatrzeć.
— Och, zostawcie to! — zawołała smutnie pani Helena. — Wczoraj po kolacji nie miałam nic do roboty i tak, dla zabawy… Naprawdę, zostawcie. Teraz, w takiej chwili…
Na stole leżały trzy rysunki. Pierwszy przedstawiał noc nad jeziorem.
Z uśmiechniętego księżyca zwisała cieniutka nić, po której wspinał się podobny do pająka kosmita. Wspinaczka najwidoczniej sprawiała kosmicie przyjemność, bo śmiał się od ucha do ucha. Może zresztą śmiał się tak z pana Kutyni, który podskakiwał niezdarnie na ziemi, usiłując pochwycić tę samą nić i też pomknąć na niej pod niebiosa. Z ust pana Kutyni wybiegał obłoczek z napisem: „Weźcie mnie z sobą! Kupię dom na księżycu!”
Na drugim rysunku także była noc. Przepiękna noc, z gwiazdami, wyiskrzonym jeziorem i śpiącym lasem. Obok trzech samotnych domów właśnie wylądował spodek. Wychylony z niego zielonoskóry przybysz wołał do oniemiałych ludzi: „Gdzie tu mieszkają Piotrowiczowie?”
Scena na trzecim obrazku rozgrywała się w pełni dnia. Ze spodka, tym razem ulatującego w niebo, wystawały trzy głowy: Miry, Pawła i Łukasza. Cała trójka krzyczała chórem:,Pa, pa, kochana Ziemio!” Znad jeziora machali im na pożegnanie dziadek Klemens, ojciec Łukasza i pani Helena. Ta ostatnia kierowała w górę napomnienie: „Tylko wróćcie na obiad!”
Rysunki były żartobliwe, ale mimo to bardzo ładne. A nade wszystko ciepłe i jakieś jakby serdeczne, dokładnie takie same jak te, które Łukasz odkrył przypadkiem w pokoiku na górze. Wyczarowane mrowiem delikatnych kreseczek światła i cienie być może miały w sobie coś ze świątecznej choinki, lecz nie w tym sensie, w jakim wspomina się choinkę oglądając stragany na podmiejskim jarmarku. Musiało się pomyśleć nie o tym co widać, kiedy w rodzinnym domu zabłyśnie świąteczne drzewko, ale o tym, co się wtedy czuje.
— No… — wymruczał Paweł. — Tylko że kosmici tak nie wyglądają.
— Helu, naprawdę powinnaś malować — rzekł z najgłębszym przekonaniem ojciec Łukasza.
— W każdym razie powinnaś skończyć studia — powiedział dziadek Klemens. — Jeszcze nie jest za późno. Tak niewiele ci brakowało.
— Dobry wieczór — przerwał dziadkowi zdyszany, męski głos. — Przepraszam, że dopiero teraz, byłem daleko — gajowy wszedł do pokoju i od razu zwrócił się do pana Klemensa: — Podobno wnuczka pana profesora…? — nie skończył.
— Och, jest pan wreszcie! — wykrzyknęła cicho pani Helena. — Jak to dobrze.
— Moja wnuczka, a także syn tego pana — dziadek Klemens wskazał ojca Łukasza, po czym zwięźle przedstawił przebieg feralnego popołudnia.
— Na pewno nie wyszli razem? — spytał z niedowierzaniem przybyły. — Dziwny zbieg okoliczności…
— Może się spotkali — pan Klemens rozłożył ręce — ale my nic o tym nie wiemy.
— A czy pański syn nie poszedł się kąpać? — gajowy spojrzał z kolei na ojca Łukasza.
— Nie. Chciał się przejść. Potem miał wrócić i popływać razem z nami.
— Ale nie wrócił.
— Nie wrócił.
— Zawiadomili państwo milicję?
— Nie możemy się dodzwonić — odpowiedziała pani Helena. — Centrala w Górku jest stale zajęta.
Gajowy sięgnął do kieszeni swojej zielonej kurtki i wyjął płaskie pudełeczko. Wyciągnął z niego tulejkowatą antenę, po czym wrócił do drzwi i stanął u wejścia na otwartą werandę.
— Dali nam krótkofalówki — wyjaśnił naciskając jakiś guziczek. — Żebyśmy mogli natychmiast wezwać straż, żołnierzy albo naukowców, jak zobaczymy coś niezwykłego — zbliżył aparat do ust i zaczął wywoływać,rybitwę”. Sam przedstawił się jako „jedlina”. Rozmawiał chwilę, po czym schował aparat i wrócił do pokoju.
. — Będą za kilka minut — powiedział. — Proszę się nie martwić — spojrzał ze współczuciem na panią Helenę. — Strażacy, milicjanci i żołnierze pójdą przez las tyralierą. Poprosimy także sąsiadów. Znajdziemy ich na pewno. Przecież ani Mira, ani Łukasz nie są małymi dziećmi. Dopiero jedenasta — ciągnął. — A nuż jeszcze sami wrócą. Mogli pójść szukać kosmitów. Tyle się teraz dzieje w Górku…
— Gdyby się nic nie stało, Łukasz na pewno byłby już tutaj — rzekł półgłosem pan Polowy Paweł zerknął na niego kątem oka, ale nic nie powiedział.
— Miałabym jeszcze jedną prośbę — zaczęła z wahaniem pani Helena — „Sztab” dysponuje przecież specjalnymi telefonami. Czy ktoś nie mógłby zawiadomić mojego męża w Krakowie? Byłoby mu przykro, w razie w razie…. — nie zdołała powiedzieć nic więcej.
— To dobry pomysł — przytaknął dziadek Klemens. — Trochę strachu mu nie zaszkodzi.
Gajowy znowu wyjął krótkofalówkę.
— Proszę mi podać numer — rzekł krótko. Otrzymawszy go ponownie wywołał „rybitwę” i poprosił o zawiadomienie takiego a takiego pana w Krakowie, że jego córka nie wróciła wieczorem do domu i choć za wcześnie leszcze na wszczynanie alarmu, to jednak jego żona uważa, że powinien o tym wiedzieć.
— Bardzo dziękuję — pani Helena zdobyła się na uśmiech.