Выбрать главу

Poczynając od linii łączącej szosę z miejscem, gdzie znaleziono kostium Miry, dwa szeregi ludzi miały się posuwać w przeciwnych kierunkach, przetrząsając każdą piędź ziemi, (jajowy wybiegł, żeby zwołać sąsiadów.

Dziadek Klemens przyjął do wiadomości, że nie należy się przedwcześnie martwić, jednak nie sprawiał wrażenia przekonanego. Przeciwnie.

Zmarkotniał i chwilę patrzył nie widzącymi oczami w noc, przez otwarte drzwi werandy. Nagle spytał szeptem: — Znajdziecie ich?

Wysoki cywil potrząsnął głową.

— Na pewno.

Dziadek nic więcej nie powiedział, a cywil nie próbował go zapewniać, ze Mira i Łukasz zostaną odnalezieni cali i zdrowi. Pan Klemens doskonale rozumiał, że tego nikt na świecie nie był w stanie obiecać.

Ostatni wychodził pan Nowak.

— Oczywiście, idziemy z wami — pani Helena pośpieszyła za nim.

Mężczyzna zatrzymał się.

— Wykluczone — rzekł stanowczo. — Dzieci mogą tu wrócić same, w każdej chwili — użył najmocniejszego argumentu. — Wówczas pani się nimi zaopiekuje, a pan profesor da nam znać, że możemy przerwać poszukiwania. — Jego wzrok spoczął na ojcu Łukasza. — Z domowników jedynie pan mógłby wziąć udział w akcji.

— Naturalnie.

— Ja także idę — powiedział Paweł.

— Nie — rzekł zdecydowanie cywil.

— Idę — powtórzył jeszcze bardziej zdecydowanie chłopiec.

— Pawle! — zawołała zduszonym głosem jego mama.

Chłopiec podciągnął spodnie i szybko ruszył ku drzwiom. Wbrew swojemu kategorycznemu sprzeciwowi pan Nowak pozwolił mu przejść obok siebie, spojrzał tylko pytająco na dziadka Klemensa.

— Helu, puść go — rzekł cicho dziadek. — On ma do pogadania z sobą samym, a poza tym chodzi przecież o Mirę. Pomyśl, jak by się czuł.

Paweł wyszedł. Zaraz po nim opuścił dom wysoki cywil. Dziadek Klemens odprowadził ich do werandy. Nagle zza drzwi znowu wychynęła głowa jego wnuka.

— Wróciłeś! — wykrzyknęła pani Helena.

— Nie wróciłem — burknął chłopiec. — Dziadku…

— Słucham?

Paweł wydął lekceważąco wargi. Następnie wetknął ręce do kieszeni i patrzył tak, jak by miał zamiar ugodzić dziadka najbardziej pogardliwym „e”, jakie kiedykolwiek udało mu się wymówić.

— Ja mogę czekać do rana — rzekł wreszcie dziadek. — Ale Mira nie może.

— Ja… Tego… — wycedził przez zęby chłopiec. — No, ja… Ee! — obrócił się na pięcie i wybiegł.

— Czego on chciał? — spytała nieprzytomnie pani Helena.

— Niewykluczone, że za chwilę się dowiemy — odpowiedział pan Klemens.

Zza framugi ponownie wypłynęła twarz Pawła. Właściwie skrawek twarzy, z częścią mrugającego oka.

— Ja… tego… dziękuję… — to „dziękuję” zostało wydobyte w najstraszliwszej męce, z najgłębszych czeluści. Oko zniknęło. Nastała cisza.

Za co Paweł dziękował w ten szczególny sposób dziadkowi Klemensowi? Za to, że ujął się za nim, kiedy nie chciano mu pozwolić szukać wraz z innymi zaginionej siostry? Chyba nie. Zapewne poszedłby i tak, choćby dziesięciu energicznych cywilów i kilku majorów kazało mu zostać w domu.

Czyżby więc za coś, co miało jakiś związek z Kapelusznikiem?

Pan Klemens postał jeszcze chwilę spoglądając w ogród, z którego dobiegały oddalające się głosy ludzi, po czym podszedł do synowej, objął ją ramieniem i mocno przytulił. Pani Helena położyła głowę na jego piersi i rozpłakała się.

— Zimno ci?

— Nie. Trochę.

Łukasz po omacku podgarnął zielska okrywające nogi dziewczyny.

Następnie położył się na wznak, wsunął ręce pod głowę i patrzył prosto w górę, w zupełną ciemność. Właściwie nie zupełną. W pewnym miejscu lśnił tam złoty drobiazg niby przylepiona iskierka. Widocznie dokładnie nad jakąś szparą świeciła jedna z rozsypanych po niebie gwiazd.

Chłopiec ujrzał w wyobraźni to niebo, ogromne, zapierające dech w piersi i pomyślał o ludziach, którzy w tej chwili nad jeziorem, na leśnych dróżkach, albo przed swoimi domami spoglądają jak on, w górę. Pokazują sobie palcami jaśniej świecące punkciki, wymieniają ich nazwy albo o nie pytają, szukają zarysów fantastycznych postaci i przedmiotów, jakie rysowali na swoich gwiezdnych mapach starożytni astronomowie. Oddałby pół życia, żeby być teraz wśród nich. Razem z nimi. Nawet gdyby dokoła roiło się od rozmaitych fałszywych brodaczy, Kapeluszników. Bulgotków, Plujków, Kutyni, nadętych elegancików i złośliwych zarozumialców. Zresztą na świecie zawsze będzie więcej nieszpiegów, niekapeluszników, niebulgotków, nieplujków aniżeli tych pierwszych.

Mirze na pewno jest zimno. Mówi: „trochę”, ale dzwoni zębami.

W śmiertelnej ciszy słychać doskonale. Jemu także jest zimno. Noc wreszcie kiedyś minie. Co z tego. Potem słońce zajdzie znowu. Potem…

Potem nie będzie już nic.

Chyba, że…

Nie. Nie.

— Słuchaj — odezwała się nagle Mira. — A gdybyśmy podpalili tę badyle? Może ktoś zauważyłby ogień? Albo przynajmniej dym?

Łukasz uśmiechnął się smutnie do siebie.

— Niemożliwe. Siedzimy głęboko pod płytami, a otwory są malutkie. Zanim ktoś zobaczy dym, udusimy się tutaj. Poza tym nie mamy zapałek.

— Jak można wypuszczać się na detektywistyczne wyprawy bez zapałek! — fuknęła słabo dziewczyna. — Niczego nie masz! Latarki, swetra, nawet wody w manierce!

Łukaszowi przeszło przez głowę, że manierka z wodą nie jest najniezbędniejszą częścią wyposażenia dla kogoś, kto tropi szpiega nad brzegiem wielkiego jeziora, ale ani myślał się bronić. Wyszeptał ze skruchą:

— Nie mam.

— Ja też nie mam — przyznała po chwili dziewczyna.

Ponownie zapadła cisza.

Mama na pewno narobiła hałasu na cały Górek — odezwała się po długiej pauzie Mira.

Łukaszowi to określenie niezbyt przypadło do gustu, jednak i teraz nie zaprotestował. Przyszło mu to tym łatwiej, że pomyślał o własnej mamie. Jego mama nie „narobi hałasu”, ponieważ o niczym nie wie. Kiedy się dowie, będzie już po wszystkim.

Mamo… — wyszeptał w duchu, po czym rozpaczliwym wysiłkiem woli spróbował zmusić swoją wyobraźnię, by przeniosła go gdzie indziej.

Mama o niczym nie wie. Ale tata jest na miejscu i na pewno szaleje z niepokoju. Pani Helena. Dziadek Klemens.

A może dziadek coś wymyśli? Jest taki mądry. Tylko co właściwie mógłby wymyślić? Nawet gdyby jakimś cudem odgadł, że oni tkwią tutaj, pogrzebani za życia w zakazanym rumowisku…

Będziemy krzyczeć — postanowił nagle. Podniósł się, parę sekund siedział wyprostowany i napięty, a następnie z powrotem opadł na swoje legowisko.

— Będziemy krzyczeć — powiedział na głos. — Poczekamy do rana i zaczniemy wołać. Co minutę albo co dwie, razem. W końcu ktoś usłyszy.

Musi usłyszeć. Od czasu do czasu ludzie chodzą przecież tą ścieżką, którą mi pokazałaś.

Znowu przez długą chwilę było zupełnie cicho.

— Ludzie… — powtórzyła wreszcie szeptem Mira. — Nawet jeśli ktoś usłyszy, to nie ludzie…

Wypowiedziała tę właśnie myśl, którą tak usilnie odpędzał od siebie chłopiec. Kosmici nie porzucą ani spodka, ani swoich aparatów. Na pewno codziennie przychodzą sprawdzać, czy ktoś niepożądany nie odkrył ich kryjówki. Zjawią się i jutro… to znaczy już dzisiaj. Zobaczą, że jakaś płyta spadła i zamknęła wejście. O n i poradzą sobie z taką przeszkodą raz dwa. Wtedy…

Nie. Wcześniej usłyszą wołanie. Zupełnie niespodziewanie dla samego siebie Łukasz pogodził się z wizją, od której dotąd uciekał. Dziadek Klemens nie miał najlepszego zdania o kosmitach. Jednak z drugiej strony ten Alauda w kółko powtarza, że nie przybyli w złych zamiarach. Jeśli tak, to dlaczego właściwie nie mieliby pomóc parze młodych Ziemian, która znalazła się w opałach?