— Ludzie, nie ludzie, co za różnica — był przekonany, że mówi takim tonem, jakby opowiadał przyjemny dowcip. — Ci od spodka też nas nie zjedzą.
— Zjeść nie zjedzą… zwłaszcza ciebie. Same gnaty — Mira nie pozostała w tyle, jeśli chodzi o nadrabianie miną. Jej miny nie było wprawdzie widać, ale sądząc po głosie, powinna być wręcz promienna. To znaczy tak zapewne sądziła osóbka, do której ten głos należał. W rzeczywistości brzmiał inaczej. Do tego stopnia inaczej, że Łukasz zapragnął zerwać się, pobiec przed siebie i zacząć tłuc czołem o ścianę betonowej pułapki. — Nie zjedzą — powtórzyła Mira. — Oni po prostu wezmą nas z sobą. Nie pozwolą nam odejść, skoro zobaczymy ich z bliska. Porwą nas gdzieś w gwiazdy i nigdy już… Nigdy… Niech sobie ten głupi Alauda gada co chce o naszym świecie… Ale gdybym miała już nigdy…
Stało się. Mira nareszcie zrobiła to, co tysiąc dziewcząt w jej położeniu zrobiłoby już całe godziny temu. Wtuliła głowę w kolana i rozszlochała się jak małe dziecko.
A Łukasz teraz rzeczywiście zerwał się z miejsca. Nie pobiegł wprawdzie tłuc czołem o ścianę, ale zacisnął pięści i wydał z siebie długi, nieludzki ryk. Echo zaczęło tłuc jak oszalałe tam i z powrotem, a on ryczał i ryczał, aż wreszcie zabrakło mu tchu.
— Przestań — pisnęła Mira pochlipując. — Przestań. Głowa pęka.
I rozpłakała się na nowo.
Dziadek Klemens podniósł się z trudem. Podszedł do kontaktu i zgasił światło. W pokoju zrobiło się jakby jaśniej. Na dworze był już błękitny, lipcowy dzień.
Dziadek nie wrócił na fotel, tylko zatrzymał się przy stole, musnął opuszkami palców leżące na nim rysunki i skinął na syna.
— Rzuć okien — powiedział. — Ożeniłeś się z prawdziwą artystką.
Marek Piotrowicz przyjechał piętnaście minut temu. Ochlapał twarz zimną wodą, wypił dwie szklanki herbaty, a teraz szybkim krokiem chodził po pokoju, z rękami założonymi na plecach.
— Co to jest? — przebiegł roztargnionym wzrokiem po rozpostartych arkuszach. — Niechże mi ojciec nie zawraca głowy obrazeczkami! — rzucił. Odwrócił się i podszedł do żony. Pani Helena siedziała obok telefonu. Głowę miała nisko opuszczoną na piersi, dłonie położyła na kolanach, jej włosy wydawały się bardziej srebrne niż wczoraj. Mąż przyglądał się jej chwilę, po czym niespodziewanie mruknął: — No, ładne te rysuneczki…
Dziadek Klemens westchnął. W niczym nie przypominał tego rześkiego starszego pana, który tak buńczucznie wyzywał młodsze pokolenie na pływacki pojedynek. Ramiona mu opadły, pod jego oczami widniały ziemiste cienie. Tylko jego głos, choć nieco zachrypnięty, brzmiał spokojnie jak zwykle. Ten spokój został drogo opłacony, ale tego można się było jedynie domyślać.
— Może teraz rzeczywiście nie czas o tym mówić — rzekł. — Uważam jednak, że Hela powinna wreszcie poważnie zająć się malowaniem.
— Powinna raczej lepiej pilnować dzieci! — żachnął się znowu pan Marek. — Jak można było puścić Mirę samą? Słyszałem o tych tłumach, które zwaliły się do Górka. Tyle podejrzanych typów! Do tego ci kosmici!
— Gdybyś był z nami, nie pozwoliłbyś Mirze pójść samej — przerwał dziadek. — Ciekaw jestem tylko, jak byś to zrobił? Zdaje się, że zupełnie nie znasz własnej córki.
— Teraz mogę jej już nigdy nie poznać…
— Zachowuj się jak mężczyzna. Rozumiem, że dręczy cię bezczynność, ale przecież nie wiemy, gdzie teraz są ci, którzy kierują poszukiwaniami. Nie ma sensu latać na oślep po lesie. Na pewno wkrótce ktoś się tu pokaże. Nie pogarszaj sytuacji okazywaniem swojego zniecierpliwienia.
— Zniecierpliwienia? Też znalazł ojciec słowo! Ja przecież… Ja…
— Nie ty jeden — dziadek wskazał oczami nieruchomą postać przy szafce. Pan Marek potarł czoło dłonią, mruknął coś i powoli wrócił do stołu. Pozostał tam chyba minutę, przyglądając się rysunkom, a następnie znowu podszedł do żony i łagodnym ruchem pogładził ją po włosach.
— Nie martw się, Heleno — powiedział zmienionym głosem. — Zobaczysz, że… Zobaczysz… — urwał.
Na werandzie załomotały męskie kroki. Do pokoju wszedł ojciec Łukasza, a za nim wysoki cywil, prowadzący za rękę Pawła. Chłopiec kroczył z półprzymkniętymi oczami, blady jak kreda. Za tą trójką ukazały się głowy gajowego, majora i naczelnika gminy. Trzej dalsi mężczyźni zatrzymali się na progu.
— Znaleźliście? — pani Helena zerwała się z krzesła. Obrzuciła gorączkowym wzrokiem przybyłych i twarz jej przygasła.
— Jeszcze nie — powiedział pan Nowak. Puścił rękę Pawła, który podszedł do fotela, usiadł i od razu zasnął. — Ale proszę nie wysnuwać pochopnych wniosków. Na razie udało nam się wykluczyć najgorsze — ciągnął cywil. — Dzieci teoretycznie mogły wypuścić się na jezioro. To że Mira zostawiła na brzegu kostium, niczego jeszcze nie przesądzało.
Jednak na przystani nie brakuje ani jednej żaglówki, nikomu w okolicy nie zginęła żadna łódka, kajak czy choćby ponton. A zatem nie wypłynęli.
Przeszukaliśmy dwa razy las i cały stok od szosy do plaży, na przestrzeni dziesięciu kilometrów. Pytaliśmy we wszystkich domach. Musielibyśmy znaleźć jakieś ślady, gdyby zdarzyło się nieszczęście. Pozostało jedynie to zwałowisko elementów budowlanych, między wami a centrum Górka.
Zaczniemy je przeszukiwać dopiero teraz, bo po pierwsze musieliśmy poczekać, aż zrobi się jasno, a po drugie, będzie nam potrzebny specjalny sprzęt. Major — wskazał mężczyznę w mundurze — wezwał saperów.
Przyjadą z wojskowym dźwigiem. Nasi ludzie czekają na nich w tej chwili, ale proszę się nie obawiać, nie przerwiemy akcji na długo. Chcieliśmy w ogóle tam zostać, jednak pan Rafał — zerknął na ojca Łukasza — przyprowadził nas tu niemal siłą…
— Mira nie poszła do zwałowiska — szepnęła mama zaginionej. — Mówiłam jej tyle razy…
— Nie wiemy, czy tam poszła, ale na dobrą sprawę innej możliwości po prostu nie ma — rzekł ojciec Łukasza. — Zaprosiłem tu panów, żeby bodaj przez kilka minut spokojne odpoczęli. Czy poczęstujesz nas kawą?
— Ja zaparzę kawę — powiedział mąż gospodyni.
— Myślę, że Hela zaparzy lepszą — grzecznie, lecz stanowczo sprzeciwił się Polowy.
— Jestem tego samego zdania — dziadek Klemens w lot odgadł, że ojciec Łukasza pragnie choć na krótko zająć czymś zrozpaczoną kobietę.
Pan Marek spojrzał zdumiony na obu mężczyzn.
— Naturalnie — jego żona zawahała się. — Tylko przedtem położę do łóżka Pawła. Jest zupełne nieprzytomny. Jeszcze się rozchoruje…
— Zaniosę go na górę — ojciec zwiniętego w fotelu chłopca popatrzył pytająco nie tylko na panią Helenę, lecz także na dziadka Klemensa i, co najdziwniejsze, na swojego kolegę z pracy, z którego opinią nie zwykł się dotąd liczyć. Jakby pragnął się upewnić, że przynajmniej tyle pozwolą mu zrobić.
— Spróbuj — zgodził się dziadek.
Paweł nie był tak drobny jak Mira ani tak chudy jak Łukasz. Leciał stękającemu ojcu przez ręce i na górę został raczej zawleczony aniżeli zaniesiony. W połowie schodów wymamrotał: — zajrzyjmy pod ten pniak…
Ale się nie obudził.
— Dzielny chłopiec — stwierdził z uznaniem pan Nowak. — Licho nie śpi, więc przez całą noc starałem się mieć go na oku. Był niezmordowany. Zaglądał we wszystkie dziury, odwalał głazy, przeszukiwał opłotki, myszkował na czworakach w największych gęstwinach. Całe szczęście, że pana posłuchałem — zniżył głos, spoglądając porozumiewawczo na pana Klemensa. — Gdybym wkroczył oficjalnie, przeżyłby parę niemiłych chwil. A co u tego kombinatora?