– Tak, wiem, przepraszam.
– Ale mamo, to jest mój przyjaciel, wiesz o kogo chodzi, to Step, ten od tego napisu na moście…
– Martina, odprowadź pana na zewnątrz. Zrobię, co do mnie należy, i potem będzie pan mógł tu jeszcze zajrzeć, żeby pożegnać się z krewną, dobrze?
– Dziękuję.
Już mam wychodzić, kiedy moja mama mnie do siebie przywołuje.
– Stefano, czy możesz coś dla mnie zrobić? Przyniesiesz mi kubek wody?
– No pewnie. – I wychodzę razem z Martina.
– A kim jest ta pani?
– To moja matka.
– Czy jest bardzo chora?
– Myślę, że tak, ale sam jeszcze dobrze nie wiem.
– Jeśli chcesz, to mogę podpytać moją mamę. Ona wszystko wie. Moja mama w pracy jest niesamowita. Dziś nie mogła zostawić mnie w domu i dlatego zabrała mnie ze sobą. To co, chcesz, żebym ją podpytała?
– Nie, Martino, zostawmy to.
Chyba robi jej się trochę przykro. Idzie obok mnie w milczeniu. -To co, może mi pokażesz, skąd mogę wziąć wodę.
– No pewnie! – Znów się rozpromienia. – Chodź, przejdziemy tędy, będzie szybciej. Wkrótce jesteśmy z powrotem. Siostra oddziałowa kończy sprawdzać ostatnią rurkę. Pstryka celnie w odwrócony do góry nogami flakonik, sprawdzając, czy płyn już zaczął się sączyć w dół. Wygląda na to, że wszystko jest OK.
– Dobrze. Proszę pani zajrzę tu znowu około północy. – I kieruje się do wyjścia. – Pan może tu zostać jeszcze jakieś pięć minut.
– Dziękuję.
– Chodź, Martina, idziemy. – Bierze córkę za ramię, by mieć pewność, że opuści salę.
– Ała, mamo, nie ciągnij! Idę! Cześć, Step, do zobaczenia. Macham jej na pożegnanie i wracam na miejsce przy łóżku. Stawiam kubek z wodą na szafce nocnej obok.
– Dziękuję, Stefano. No, nawet nie wiedziałam, że masz fanki. Siostra oddziałowa mi opowiedziała, że Martina i jej przyjaciółki dosłownie oszalały na punkcie twojego napisu.
– No, właśnie, nie sądziłem, że stanę się przez to sławny. I pomyśleć tylko, że nawet się nie podpisałem!
Matka się śmieje.
– Ale takie rzeczy szybko się rozchodzą, co ty, nie wiesz? Zawsze wszystko wiadomo. A ona? Ta, która była tam z tobą… trzy metry nad niebem… co ona na to?
– Wczoraj się z nią widziałem.
– Co znaczy, że wczoraj się z nią widziałeś? Przepraszam, czy nie spotykasz się aby z kimś innym?
Nic nie mówię. Mama rozkłada ręce.
– No, oczywiście… Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że jestem ostatnią osobą, która powinna się wypowiadać, czyż nie?
Patrzymy na siebie. I nagle zaczynamy się śmiać. Wygląda, jakby miała się lepiej. Lekarstwo zadziałało.
– Nie wiem, co zrobiłeś, ale chcesz wiedzieć, co ci radzę? O niczym jej nie mów. Nawet nie wspominaj, że się z tamtą spotkałeś. Sam w milczeniu rozpraw się z błędem, który popełniłeś. Mam nadzieję, że to, czego ja się wówczas dopuściłam, nie jest dziedziczne, w przeciwnym razie będę musiała czuć się winna także i za twoje błędy.
– Nie, mamo, daj spokój, ja już i tak czuję się winny. Tak bardzo pragnąłem znów ją spotkać, myślałem o tym dzień i noc, wciąż wyobrażałem sobie tę chwilę, jak by to było…
– I jak było?
– Ja i ty… trzy metry pod ziemią!
– Bo czasami robimy takie straszne głupoty. I to nie wtedy, kiedy jesteśmy zakochani, tylko wtedy, kiedy nam się wydaje, że jesteśmy. – Siedzimy w milczeniu.
– No, to nawet lepiej. Przynajmniej w jednej sprawie masz już jasność. Co było, minęło. Raz na zawsze. To było nieuniknione, tak sądzę.
– A jednak powinienem był do tego nie dopuścić, a jakby tego było mało, na dodatek… wychodzi za mąż.
– Aha, nieźle. To dlatego jest ci tak ciężko?
– Nie. Cały absurd polega na tym, że wisi mi to równo. Odniosłem wrażenie, jakbym miał do czynienia z kimś zupełnie innym, z kimś, kto nigdy nie miał ze mną nic wspólnego, ani z tym wszystkim, co zapamiętałem, to już nie była ta sama dziewczyna, której mi tak bardzo brakowało, przez którą tyle się nacierpiałem. A absurd całej sytuacji polega na tym, że wychodzi za mąż i że powiedziała mi o tym, kiedy już było po wszystkim. Poczułem się przez to jeszcze bardziej winny.
– Po tym, co ci powiedziała?
– Nie, po tym, co zrobiłem drugiej dziewczynie. Bo jest taka inna od tej pierwszej i nie zasłużyła sobie na to.
Matka patrzy na mnie. I po chwili się uśmiecha. I znów jest tą samą mamą, której tak bardzo mi brakowało.
– Stefano, do niektórych rzeczy po prostu musi dojść, a wiesz dlaczego? Bo gdyby do nich doszło później, to nie dałoby się już tego wszystkiego odkręcić. Tego, niestety, jestem akurat pewna.
I na chwilę tak zastygamy, w ciszy.
– No, to idę. Nie chcę, żeby wróciła siostra oddziałowa i zastała mnie tutaj.
– Ja na twoim miejscu bardziej bym się przejmowała, że wróci mała fanka.
– A, pewnie!
Całuję ją w policzek. Uśmiecha się do mnie.
– Przyjdź jeszcze mnie odwiedzić.
– Oczywiście, mamo.
Jestem już przy drzwiach i odwracam się, żeby raz jeszcze się z nią pożegnać. Uśmiecha się z daleka i macha do mnie. I jeszcze puszcza oczko. Może po to, bym pomyślał, że jest silniejsza niż w rzeczywistości.
– Stefano…
– Tak, mamo, słucham. Potrzebujesz czegoś?
– Nie, dziękuję, wszystko mam. Witaj z powrotem.
73
Słońce już zachodzi. Dzwonię domofonem. Ktoś odbiera.
– Przepraszam, czy jest Ginevra?
– Nie. Jest w kościele, tutaj niedaleko, w San Bellannino. A kto mówi?
Odchodzę. Nie chce mi się odpowiadać. Niewychowany, tylko ten jeden raz. Wybaczcie mi, z łaski swojej. Ale dzisiaj chyba mi wolno. Wchodzę po cichu do kościoła. Nie wiem, co powiedzieć, co robić, czy się modlić, a jeżeli tak, to właściwie o co. Nie teraz. Teraz nie chcę o tym myśleć. Jakieś starsze panie klęczą, zwrócone do ołtarza. Każda trzyma w rękach różaniec. Co pewien czas nerwowo przesuwają kolejny paciorek i jednocześnie zwracają się do Pana, modlą się w nadziei, że może zostaną przez Niego wysłuchane. On może, oczywiście. Tylko kto wie, czy mu się chce. Kto wie, czy uzna to za słuszne, o ile w ogóle istnieje coś takiego jak sprawiedliwość. Ale nie chcę o tym myśleć. Mam co innego do roboty. Ja mam swój grzech na sumieniu. Dla mnie wszystko jest prostsze. O, widzę ją. Stoi tyłem. Nie klęczy, ale się modli. W każdym razie coś mówi, i to na pewno do Pana, jak cała reszta. Podchodzę po cichu.
– Gin?
Odwraca głowę i się do mnie uśmiecha.
– Cześć… Jaka fajna niespodzianka… właśnie dziękowałam Bogu. Wiesz… – Kładzie sobie rękę na brzuchu. – Wszystko w porządku. Tak bardzo się martwiłam… to znaczy, nie to żebym wcale nie chciała… Ale taka wpadka, jakoś mi się nie podobało. Coś tak ważnego, pięknego, własne dziecko…
– Ciii – zwracam się do niej. Całuję ją delikatnie w policzek. Nachylam jej się do ucha i wyrzucam z siebie wszystko naraz, nie zwlekam ani chwili dłużej, bez lęku, rzucam się na oślep. Opowiadam jej wszystko, wyznaję jej szeptem moją winę, powoli, w nadziei że zrozumie, że zdoła mi wybaczyć. Skończyłem. Odsuwam się od niej. Patrzy na mnie w milczeniu. I ja na nią patrzę. Nie wierzy.
– To taki żart? – Próbuje się uśmiechnąć.
Kręcę głową.
– Nie. Wybacz mi, Gin.
Zaczyna mnie okładać zaciśniętymi pięściami, w ataku furii, płacze, krzyczy, nawet nie pamięta, że jesteśmy w kościele, choć może właśnie dlatego jej reakcja jest bardziej zrozumiała. – Dlaczego? Dlaczego? Powiedz mi, dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego? – Nie jest w stanie powstrzymać się, zrozpaczona, pada na kolana i wciąż płacze, zanosząc się szlochem, domagając się odpowiedzi, której sam nie znam. W pewnym momencie wybiega, zostawiając mnie samemu sobie, w tym kościele jeszcze bardziej opustoszałym, a wzrok wszystkich starszych pań, do niedawna pogrążonych w modlitwie, teraz zwrócony jest na mnie. Patrzę na nie i rozkładam ręce. Może chociaż wy mogłybyście mi wybaczyć. Ale nie możecie, nie wy. Niczym wam nie zawiniłem. Może co najwyżej odrobinę zakłóciłem wasz spokój… Tak, może to chociaż możecie mi wybaczyć. Znów odwracają się do ołtarza i wracają do modlitwy. Może nawet mi wybaczyły. Przynajmniej one. To tylko z nią nie pójdzie mi już tak łatwo.