Ujrzawszy tę kobietę z sąsiedniego domu i prowadzącego samochód mężczyznę, domyślił się, że pojechała za nim z mężem, czego z całą pewnością nie był w stanie przewidzieć. Zastanawiał się, jak rozwiązać ten problem.
Ta kobieta.
Zastawiła na niego pułapkę. Śledzi go. Wezwała policję. Przez nią przysłali tam funkcjonariusza. Wiedział, że znów do nich zadzwoni.
Mimo to liczył, że zdoła odjechać spory kawałek od domu Sykesa, zanim policja zareaguje na jej telefon. A kiedy trzeba zatrzymać jakiś pojazd, policja z całą pewnością nie jest wszechmocna. Przypomnijcie sobie sprawę tego snajpera, który kilka lat temu strzelał do ludzi w Waszyngtonie. Posłali setki policjantów. Ustawili blokady na drogach. I przez żenująco długi czas me potrafili złapać dwóch amatorów.
Jeśli Wu zdoła odjechać dostatecznie daleko, będzie bezpieczny.
Jednak teraz pojawił się następny problem.
Znowu przez tę kobietę.
Ona i jej mąż śledzili Wu. Będą mogli powiedzieć policji, dokąd pojechał, jaką drogą i w jakim kierunku. Nie zdoła uciec przed policyjnym pościgiem.
Wniosek: Wu musi ich zatrzymać.
Zauważył szyld Paramus Park Mali i wjechał na estakadę biegnącą nad autostradą. Kobieta i jej mąż pojechali za nim.
Była późna noc. Sklepy zamknięte. Parking pusty. Wu wjechał na plac. Kobieta i jej mąż trzymali się w bezpiecznej odległości.
W porządku.
Nadszedł czas, żeby zakończyć tę zabawę.
Wu miał broń, walthera PPK. Nie lubił go używać. Nie dlatego, że bał się huku. Po prostu wolał zabijać rękami. Nieźle strzelał, ale w walce wręcz był mistrzem. Doskonale panował nad swoim ciałem. A ręce były częścią jego ciała. Posługując się bronią palną, musisz zaufać mechanizmowi, a nie sobie.
Wu tego nie lubił.
Jednak rozumiał konieczność.
Zatrzymał samochód. Sprawdził, czy broń jest naładowana.
Drzwi samochodu nie były zamknięte. Pociągnął za klamkę, wysiadł z wozu i wycelował.
– Co on wyprawia, do diabła? – mruknął Mike.
Charlaine patrzyła, jak ford windstar wjeżdża na parking przed centrum handlowym. Nie było tu innych samochodów.
Parking był jasno oświetlony, skąpany w fosforyzującej poświacie sklepów. W oddali dostrzegła filie Searsa, Office Depot, Sports Authority.
Ford windstar powoli się zatrzymał.
– Trzymaj się od niego z daleka – ostrzegła.
– Jesteśmy w zamkniętym samochodzie. Co może nam zrobić?
Azjata poruszał się z płynną gracją, a jednocześnie z rozwagą, jakby wcześniej przemyślał każdy ruch. Poruszał się w przedziwny sposób, niemal nieludzko sprawnie. Teraz jednak stał zupełnie nieruchomo obok swojego samochodu. Podniósł jedną rękę, tylko jedną, przy czym reszta ciała nawet nie drgnęła, tak że można to było wziąć za złudzenie optyczne.
Wtem eksplodowała przednia szyba ich wozu.
Huk był nagły i ogłuszający. Charlaine wrzasnęła. Coś Opryskało jej twarz, coś ciepłego i lepkiego jak syrop. W powietrzu rozszedł się mdły zapach krwi. Charlaine pochyliła się instynktownie. Szkło z rozbitej przedniej szyby posypało się na jej głowę. Coś osunęło się na nią, przygniatając do podłogi.
Mikę.
Wrzasnęła znowu. Jej krzyk zlał się z hukiem następnego wystrzału. Powinna coś zrobić, odjechać, wyciągnąć ich oboje z opresji. Mikę się nie ruszał. Zepchnęła go z siebie i spróbowała wystawić głowę nad deskę rozdzielczą.
Następna kula przeleciała nad jej uchem.
Charlaine nie miała pojęcie, gdzie trafiła. Znowu schowała głowę. W uszach słyszała echo swojego własnego krzyku. Minęło kilka sekund. W końcu zaryzykowała i wyjrzała znowu.
Mężczyzna szedł w kierunku ich samochodu.
I co teraz?
Uciec. Natychmiast. Tylko to przyszło jej do głowy.
Jak?
Przesunęła dźwignię zmiany biegów na wsteczny. Stopa Mike'a wciąż naciskała pedał hamulca. Charlaine przywarła do podłogi. Wyciągnęła rękę i chwyciła za kostkę. Zdjęła jego bezwładną stopę z hamulca. Nadal wciśnięta pod deskę rozdzielczą, zdołała oprzeć dłoń o pedał gazu. Nacisnęła z całej siły. Samochód zaczął się cofać. Charlaine nie ruszała się. Nie miała pojęcia, dokąd jedzie.
Jednak jechała.
Wciąż wciskała gaz. Samochód podskoczył na czymś, chyba na krawężniku. Silny wstrząs sprawił, że uderzyła głową o kolumnę kierownicy. Łopatkami usiłowała unieruchomić kierownicę. Lewą dłonią nadal wduszała pedał gazu. Kolejny podskok. Trzymała się. Droga była w tym miejscu nieco gładsza. Jednak tylko przez chwilę. Charlaine usłyszała pisk opon i hamulców, oraz przerażający pisk gwałtownie hamujących samochodów.
Trzask uderzenia, straszliwy łoskot i po kilku sekundach ciemność.
19
Z twarzy funkcjonariusza Daleya znikły rumieńce. Perlmutter wyprostował się na krześle.
– O co chodzi?
Daley spoglądał na kartkę, którą trzymał w ręku, jakby się bał, że mu ucieknie.
– Coś tutaj nie gra, kapitanie.
Kiedy kapitan Perlmutter zaczął pracować w policji, nie znosił nocnych zmian. Irytowała go cisza i samotność. Wychował się w licznej rodzinie, jako jedno z siedmiorga dzieci, i lubił takie życie. On i jego żona Marion zamierzali mieć dużo dzieci. Wszystko zaplanował: grillowanie, sobotnie treningi z tym czy innym dzieckiem, wywiadówki, wspólne wypady do kina w piątkowe wieczory, letnie noce na frontowym ganku – życie, jakiego doświadczył, dorastając w Brooklynie, tylko teraz w podmiejskim i znacznie większym domu.
Jego babka wciąż cytowała mu różne żydowskie przysłowia. Ulubionym powiedzeniem Perlmuttera było „Człowiek planuje, Bóg decyduje”. Marion, jedyna kobieta którą kochał, umarła na zator tętniczy w wieku trzydziestu jeden lat. Była w kuchni, robiąc kanapkę Sammy'emu, ich synowi, ich jedynemu dziecku, gdy straciła przytomność. Była martwa, zanim jej ciało upadło na linoleum.
Życie Perlmuttera tamtego dnia właściwie się zakończyło.
Robił co mógł, żeby dobrze wychować Sammy'ego, ale, szczerze mówiąc, nigdy nie miał do tego serca. Kochał chłopca i lubił swoją pracę, ale żył tylko dla Marion. Ten posterunek i praca stały się jego ucieczką. Dom i Sammy przypominali mu Marion i to wszystko, czego nigdy nie będzie. Tutaj, sam, prawie mógł zapomnieć.
Wszystko to było dawno temu. Sammy chodził już do college'u. Wyrósł na porządnego człowieka, pomimo braku ojcowskiego zainteresowania. To zapewne o czymś świadczy, ale Perlmutter nie wiedział o czym.
Dał Daleyowi znak, żeby usiadł.
– O cóż więc chodzi?
– O tę kobietę. Grace Lawson.
– Aha – mruknął Perlmutter.
– Aha?
– Właśnie o niej myślałem.
– Czy coś w związku z tą sprawą pana niepokoi, kapitanie?
– Uhm.
– A sądziłem, że tylko mnie. Perlmutter odchylił krzesło do tyłu.
– Czy wiesz, kim ona jest?
– Pani Lawson?
– Uhm.
– Artystką.
– Nie tylko. Zauważyłeś, że utyka?
– Po mężu nosi nazwisko Lawson. Jednak kiedyś, za panieńskich czasów, nazywała się Grace Sharpe. Daleyowi nic to nie mówiło.
– Słyszałeś kiedyś o bostońskiej masakrze?
– Zaraz, mówi pan o tych zamieszkach na koncercie?
– Raczej o wybuchu paniki. Zginęło wiele osób.
– Ona tam była? Perlmutter skinął głową.
– I została ciężko ranna. Przez kilka dni leżała w śpiączce. Miała swoje piętnaście minut w prasie i nie tylko.
.- Jak dawno temu?
– No, jakieś piętnaście, szesnaście lat.
– Jednak pan to pamięta?
– To była głośna sprawa. A ja byłem wielbicielem Jimmy X Bandu. Daley wyglądał na zdumionego.