Выбрать главу

Niestety, nic z tego. Jeszcze nie. Obok niego stała Jacqueline Wexler, prezes Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów, od której zależały fundusze, promocja i prestiż.

W chwilach triumfu, jak teraz, doktor Wexler była cała w uśmiechach i pełna uznania.

— Udało ci się, Edouardzie! — wyraziła swój zachwyt, przekrzykując paplaninę rozradowanych naukowców i inżynierów.

— Piękne lądowanie. Nadchodzące święta będą naprawdę radosne.

Urbain usłyszał strzelające korki od szampana, śmiechy i hałaśliwe harce, jakie zawsze wyprawiają ludzie, kiedy nagle opadnie napięcie. Choć odczuwał taką samą radość i satysfakcję, nie czuł potrzeby świętowania ani wygłupów. W tej chwili tak naprawdę chciał tylko udać się do toalety.

Wexler nie była jednak skora do wypuszczenia go. Chwyciła go za ramię pozbawionymi ciała palcami przypominającymi szpony, na tyle mocno, że aż zamrugał, i zaczęła go przedstawiać innym Ważnym Osobistościom, które na tę okazję przyleciały aż na Saturna.

Nie miała szczególnie imponującej postury. Dr Wexler była zasuszoną, kruchą kobietą: niska, koścista, z wyrazistą ptasią twarzą i prostymi, ostrzyżonymi krótko włosami, w dopasowanej bluzie i ciemnoniebieskich spodniach, które raczej miały ukrywać jej szkieletowatą figurę, niż świadczyć o jej znajomości mody. Jednak to ona miała władzę i była na tyle bezwzględna, że umiała ją dzierżyć. Na Ziemi często zwano ją „Słodkim Attylą”. Oczywiście nie w jej obecności.

Sam Urbain był ubrany dość elegancko. Przygotowując się do dzisiejszego wydarzenia poświęcił rankiem swojej garderobie nieco uwagi i przy pomocy żony oraz za jej aprobatą wybrał zgrabny, formalny szary garnitur z miękkim jedwabnym krawatem w orientalnym błękicie.

Wiedział, że Jean-Marie jest gdzieś w tłumie widzów. Rozejrzał się i wreszcie ją dojrzał; patrzyła na niego, promieniejąc dumą. Jest piękna, pomyślał Urbain. W końcu jest szczęśliwa.

Trzydziestu siedmiu VIP-ów z uniwersyteckich mediów przyleciało szybkim statkiem z napędem fuzyjnym do habitatu, dzięki uprzejmości Pancho Lane i Astro Corporation. W normalnych warunkach wszyscy, którzy rządzili Międzynarodowym Konsorcjum Uniwersytetów, woleli zostać na Ziemi i wydawać pieniądze na badania albo działalność dydaktyczną. W normalnych warunkach szefowie sieci informacyjnych wysyłali reporterów, a sami siedzieli w swoich bogato urządzonych gabinetach. Ale tym razem Pancho Lane sama leciała do habitatu Goddard i zaprosiła MKU i media, by wysłali z nią ekipę, i tak oto się tu znaleźli.

Urbain musiał ścierpieć niekończącą się rundę przedstawiania go. Wexler przedstawiła go nawet profesorowi Wilmotowi, który był przecież na pokładzie habitatu od samego początku — mieszkał i pracował blisko Urbaina od prawie trzech lat.

— Dobra robota, Edouardzie — rzekł jowialnie Wilmot, gdy uścisnęli sobie dłonie, a Wexler pokiwała głową z aprobatą. — Mam nadzieję, że jutro wszystko pójdzie równie dobrze.

Jutro, pomyślał Urbain. Boże Narodzenie. Kiedy włączą czujniki Tytana Alfa i zaczną eksplorację powierzchni Tytana.

— Wypij trochę szampana, Edouardzie — Wilmot wyciągnął do niego własny, nietknięty plastykowy kubek. — Zasłużyłeś sobie.

— Hm, chyba jeszcze nie, dziękuję — odparł Urbain. — Muszę jeszcze coś zrobić.

23 GRUDNIA 2095: DZIEŃ WCZEŚNIEJ

Zakończone powodzeniem lądowanie Tytana Alfa na zakrytej chmurami powierzchni największego księżyca Saturna nie było jedynym sensacyjnym wydarzeniem, jakie miało miejsce na pokładzie habitatu Goddard. Dzień wcześniej Pancho Lane zapewniła mieszkańcom inne przedstawienie.

Choć oficjalnie zrezygnowała już ze sprawowania funkcji dyrektora zarządzającego Astro Corporation, Pancho nadal miała wystarczające wpływy, by zarekwirować szybki statek z napędem fuzyjnym Starpower III na sześć tygodni i polecieć na dalekiego Saturna. I zabrać ze sobą całą bandę grubych ryb z MKU i mediów, oraz oczywiście osobistego ochroniarza i kochanka.

Pancho kroczyła centralnym korytarzem Starpower III w stronę mostka, by obejrzeć cumowanie na Goddardzie przez znajdujący się tam bulaj ze szkłostali. Jako że sama kiedyś była astronautką, nie miała ochoty siedzieć cierpliwie w kajucie i oglądać wszystkiego na ekranie. Nie była też w nastroju, by spotykać się z pozostałymi pasażerami w głównym salonie: przeważnie były to lądowe szczury, dżdżownice, które nigdy nie poleciały dalej, niż do wygodnych miast na Księżycu, a w głęboki kosmos podróżowały luksusowo i bezpiecznie przestronnym, szybkim statkiem.

Jeśli kapitan czy członkowie załogi czuli się niezręcznie w obecności emerytowanej szefowej korporacji, węszącej po mostku, robili co mogli, żeby to ukryć. Pancho usiadła na pustym miejscu przy konsoli systemów podtrzymywania życia, skąd mogła patrzeć przez wielkie bulaje z przyciemnianej szkłostali jak Starpower III zbliża się do głównego doku Goddarda.

Odwrócenie wzroku od Saturna wymagało sporego wysiłku. Planeta wisiała nad nimi potężna i groźna, prawie dziesięć razy większa od Ziemi, z cienkimi, brązowymi paskami chmur przemieszczającymi się z prędkościami huraganu. Biegun otaczały białe chmury. A może to zorza polarna, zastanawiała się Pancho. Na południowej półkuli jest lato, pomyślała. Temperatury pewnie sięgają stu pięćdziesięciu stopni poniżej zera. To muszą być chmury, lodowe formacje.

Pierścienie miały tak wyraźnie odgraniczone brzegi, że Pancho widziała je wszystkie, całą ich błyszczącą złożoność, lśnienie, świecenie, rozjaśnione szerokie pasy połyskliwych brył lodowych wiszących w pustce, zdumiewające pierścienie o średnicy wielu tysięcy kilometrów, ale tak cienkie, że prześwitywały przez nie gwiazdy. Będąc tak blisko Pancho widziała, że pierścienie przeplatały się razem jak w bogatym, okrągłym gobelinie z błyszczących diamentów. Niektórzy z naukowców twierdzili, że na cząsteczkach lodu są żywe istoty, ekstremofile zdolne przeżyć w temperaturach poniżej zera.

W porównaniu ze strojnym Saturnem i błyszczącymi pierścieniami, zbudowany przez ludzi Goddard nie przedstawiał jakiegoś szczególnie imponującego widoku, pomyślała Pancho, przyglądając się rosnącemu w bulaju habitatowi. Był to gruby, niezgrabny cylinder o długości dwudziestu kilometrów i średnicy czterech, obracający się wolno w celu stworzenia sztucznej grawitacji dla dziesięciu tysięcy mieszkających w nim kobiet i mężczyzn. Przypominał Pancho zakończony tępo kawałek grubej rynny, unoszący się w pustce, choć gdy zbliżyli się, można było dostrzec, że jego powierzchnia jest upstrzona bąblami obserwacyjnymi, dokami, antenami i innymi wypustkami sterczącymi z krzywizny cylindra. Gdzieś w dwóch trzecich długości znajdował się pierścień luster słonecznych, sterczących jak korona płatków kwiatu, spijających światło słoneczne dla farm habitatu i systemów podtrzymywania życia.

Susie tam jest, pomyślała Pancho, i przypomniała sobie: nie wolno mi już nazywać jej Susie. Zmieniła imię na Holly. I to jej o mało nie zabiło.

Mimo najlepszych intencji Pancho nie mogła opanować niechęci, gdy myślała o siostrze. Susie była zaledwie trzy lata młodsza od Pancho, przynajmniej jeśli chodzi o wiek kalendarzowy. Kiedy jednak włosy Pancho posiwiały, a ona sama poddawała się zabiegom odmładzającym, by odsunąć nadciągającą starość, Susan fizycznie nie miała więcej niż trzydzieści lat. A mentalnie, emocjonalnie… Pancho skrzywiła się na samą myśl.