w supernową.
Rutta znów zacisnął oczy. Tym razem nie po to, by uchronić je przed porażeniem. Nie chciał
patrzeć na to, co stanie się ze starym pancernikiem Federacji. Nie chciał też myśleć o tym, co
stanie się z każdym systemem gwiezdnym, w którym pojawią się napastnicy. Jeśli tak potężna
nawała ogniowa nie była w stanie powstrzymać ani nawet uszkodzić jednego okrętu Obcych,
rozproszona po wielu sektorach flota nie miała najmniejszych szans w nadchodzącej wojnie.
Dane z tego starcia zostaną przeanalizowane przez jego podwładnych w najkrótszym
z możliwych terminów, ale już teraz mógł doradzić wielkiemu admirałowi jedno: jeśli ludzie
przebywający na Rubieżach mają przeżyć, należy ich natychmiast ewakuować. Nie widział
innego wyjścia.
Aby powstrzymać taką eskadrę jak ta, która mknęła teraz w głąb Vandala, trzeba by
dysponować o wiele silniejszym zespołem uderzeniowym. Ta myśl sprawiła, że Rutta poczuł
zimny dreszcz w okolicach krzyża. Federacja nie posiadała na Rubieżach wystarczającej
ilości sprzętu, by ochronić choćby połowę granicy między własnym terytorium a niezajętą
jeszcze częścią Ramienia Oriona.
.
TRZY
Tej nocy w sztabie sektora nikt chyba nie zmrużył oka. Oficerowie i żołnierze służący na
nocnej zmianie mozolili się wciąż nad przekazami z Vandala, przeglądali je dziesiątki razy,
rozkładali na poszczególne sekwencje, a potem ujęcia, zestawiali pozyskane tym sposobem
dane i sumowali wyniki. Nic nie mogło zostać pominięte, dlatego utworzono aż cztery zespoły
analityków, które równolegle ślęczały nad tymi samymi materiałami. Ale nie tylko oni nie
spali. Mimo tak późnej pory reszta członków załogi wielkiej stacji tłoczyła się w klubach,
kantynach i pogrążonych w półmroku kajutach, oglądając udostępnione publicznie fragmenty
bitwy i rozmawiając półgłosem o błyskawicznej zagładzie potężnego zespołu uderzeniowego.
Wielki admirał nie był wyjątkiem. Siedział w samym sercu gigantycznej stacji, odizolowany
od załogi opancerzonymi ścianami sekcji dowodzenia. On także w kółko oglądał zapętlone
kilkunastosekundowe holo ze starcia. Wybrany przez niego fragment zaczynał się w momencie
oddania pierwszego strzału, a kończył w chwili eksplozji ostatniego rdzenia kinetycznego.
Im dłużej wielki admirał wpatrywał się w te obrazy, tym bardziej był przygnębiony. Gorycz
przegranej przerodziła się szybko w smutek, a ten z kolei ustąpił rozpaczy, z której
wykiełkowała przytłaczająca bezradność. Po raz pierwszy w życiu Theodoreginald Farland,
człowiek sukcesu, najprędzej pnący się po szczeblach kariery oficer floty Federacji, poczuł
się… nikim. Co z tego, że dysponował kilkoma setkami dużych okrętów wojennych
i dziesiątkami tysięcy gotowych na wszystko ludzi, skoro nie był w stanie powstrzymać
jednego ataku Obcych.
W końcu nie wytrzymał i jak większość podwładnych sięgnął po trunek. W skrytce pod
konsolą przechowywał butelkę naprawdę starej whisky z Systemów Centralnych. Prezent
otrzymany od ojca z okazji pierwszego awansu. Destylowano ją jak trzeba, na powierzchni
planety tlenowej, w prawdziwych, importowanych z Ziemi dębowych beczkach. Z czego ją
pędzono, tego nie mógł i nie chciał wiedzieć. Wystarczało mu, że ta whisky smakuje wybornie
i poniewiera jak trzeba, nie skazując na męki kaca.
Postawił na blacie stożkowatą karafkę i sięgnął po zamykającą ją zabawną parasolowatą
zatyczkę. Dawny rzemieślnik próbował nadać temu naczyniu kształt futurystycznego okrętu
przestrzennego. Prawie mu się to udało. Wielki admirał wybrał jeden z kieliszków tkwiących
we wtopionych w ściance uchwytach, przyjrzał mu się pod światło, chuchnął i starł chusteczką
niewielką plamkę. Szkło wyposażono w mikroskopijny antygraw, dlatego nie musiał się
martwić brakiem płaskiej powierzchni na otaczającej go konsoli stanowiska dowodzenia.
Kieliszek zawisł kilka centymetrów nad lśniącym metalem. Obniżył się nieco, gdy admirał
napełnił go bursztynowym płynem.
Po czterdziestej powtórce nagrania – i wychyleniu trzeciej kolejki – na bocznym
wyświetlaczu rozbłysła pomarańczowa ikonka. Farland nie zauważył jej od razu, ale gdy
miganie przykuło w końcu jego uwagę, natychmiast oderwał wzrok od mrowia nadlatujących
rakiet, zatrzymał projekcję i aktywował komunikator. Włączył jednak tylko fonię.
– Farland, słucham – mruknął i wstrzymał oddech.
– Wielki admirale, melduje się porucznik Wagner z pionu komunikacyjnego. – Głos oficera
dyżurnego brzmiał normalnie, Theodoreginald nie wyczuwał w nim napięcia towarzyszącego
przekazywaniu złych wiadomości. Na przykład o kolejnym ataku. – Otrzymałem właśnie
wewnątrzsystemową prośbę o otwarcie łącza kwantowego. Pułkownik Rutta chce z panem
rozmawiać.
Farland odetchnął. Jeszcze nie pora, ale meldunek o następnej zniszczonej sondzie może
nadejść lada moment – i nadejdzie. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin
w najodleglejszych zakątkach Rubieży umilkło sześć kolejnych stacji monitorowania.
– Łączcie – odparł zwięźle, sięgając palcami do szyi, by dopiąć mundur.
Po chwili wahania zrezygnował. Znał Franciscollina od lat, nie musiał przy nim udawać, że
jest tępym, pozbawionym uczuć, ogwiazdkowanym skurwyklonem, którego nic nie rusza.
Na miejscu pokrytych plazmowymi sferami tarcz liniowca Obcych pojawił się fragment
mostka z kokonem fotela i siedzącym w nim pułkownikiem. Światła na stanowisku
dowodzenia były przygaszone, w tle nie kręcili się żadni ludzie, a mimo to Rutta od razu
podniósł ekran izolacyjny.
– Wielki admirale… – zaczął niepewnie, zapewne zbity z tropu wyglądem przyjaciela.
– Daj spokój – przerwał mu Farland. – Nikt nas teraz nie widzi i nie słyszy.
Pułkownik się skrzywił. Lata doświadczeń zmieniły go w służbistę – kiedy widział przed
sobą przełożonego, instynktownie odnosił się do niego z pełnym szacunkiem i tytulaturą.
Nawet jeśli znał go niemal od dziecka. Zdziwił się mocno, widząc wielkiego admirała,
dowódcę całego sektora, w rozpiętym nonszalancko mundurze i z kieliszkiem w ręce.
Z drugiej jednak strony sam chwilę temu wychylił dwie szklaneczki czegoś mocniejszego, by
zrzucić z karku choć odrobinę przytłaczającego go ciężaru. Tyle że zrobił to w samotności,
dbając o to, by nie mieć świadków chwili słabości.
– Ale… – chciał zaprotestować.
– Daj spokój – powtórzył Farland, machając lekceważąco dłonią. – Znamy się przecież
od… od… od niepamiętnych czasów.
– Od sześćdziesięciu pięciu lat – uściślił Rutta.
– Tak. Szmat czasu. Ta whisky jest prawie tak stara jak nasza zna… jak nasza przyjaźń –
poprawił się lekko już wstawiony wielki admirał, unosząc kieliszek do niemego toastu.
Pułkownik skinął tylko głową.
– Otrzymałem właśnie końcowe raporty – odezwał się, gdy Farland przełknął duszkiem
bursztynowy płyn. – Dlatego poprosiłem o połączenie zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni.
– Domyślam się, że nie wnoszą wiele nowego.
– Nie mamy do czynienia z najczarniejszym scenariuszem, to fakt – przyznał Rutta – ale za
dobrze też nie jest.
– Moi chłopcy doszli do podobnych wniosków… – Wielki admirał zerknął na
wyświetlacze, sprawdzając kolejny z napływających bez przerwy dokumentów, a potem nalał
sobie jeszcze jedną miarkę. – Mów dalej.
– Analizy widma wskazują, że naprawdę niewiele brakowało, by zdjąć im osłony.
– Niewiele, czyli ile?
– Dziewiętnaście procent.
– Tylko dziewiętnaście? – Ta informacja zelektryzowała Farlanda. Odłożył napełniony