– Proszę to zatem zrobić na moją odpowiedzialność – rzucił Henryan.
– Da mi pan to na piśmie?
– Oczywiście. Zaraz po powrocie przedyskutuję ten problem najpierw z głównym
inżynierem, a potem z przełożonymi. Bez obaw, powiem im, co tu widziałem, nie wspominając
o pańskiej roli. Nie wiemy, ile czasu nam zostało, niewykluczone więc, że będziemy mieli
godzinę albo dwie zapasu, co pozwoli wyrównać straty, chociaż jeśli któreś z pozostałych
dział wysiądzie przed terminem, stracimy znacznie więcej niż półtora miliona ton.
– Ja też skontaktuję się z odpowiednimi osobami. W ciągu godziny przejdziemy na nowy
system – obiecał Drechsler.
– Skąd to opóźnienie? – zainteresował się Henryan.
– Taka zmiana wymaga wprowadzenia korekt do oprogramowania setek maszyn i robotów,
nie mówiąc już o ustaleniu nowego harmonogramu dla załóg holowników, które zajmują się
przeładunkiem na orbicie.
– Jakim przeładunkiem?
– To pan nie wie? – zdziwił się Drechsler.
– Jak już chyba wspomniałem, z racji wykonywanego zawodu bardziej znam się na
rozpieprzaniu wszystkiego laserami niż wystrzeliwaniu rudy w kosmos.
– Proszę wybaczyć głupie pytanie, wszyscy mamy w małym palcu cały proces, sądziłem
więc, że i panu powiedziano co i jak.
– Wiem tylko tyle, że mam nadzorować załadunek tego rdzeniowca i chronić go do chwili
wykonania skoku nawet za cenę życia moich ludzi.
– Rozumiem i nie zazdroszczę. Z tego, co słyszałem…
– Czy możemy przejść do rzeczy? – przerwał mu bezceremonialnie Święcki, któremu wcale
nie uśmiechało się przekazywanie dowództwu hiobowych wieści.
– Tak jest. Kontenery wystrzeliwane z ejektorów trafiają na niską orbitę, gdzie są
przechwytywane przez holowniki i podłączane do śluz orbitujących luzem ładowni.
Przepompowujemy rudę… – Zawahał się. – To tylko potoczne określenie, ponieważ tak
naprawdę chodzi o ciśnieniowe pom…
– Nie muszę znać wszystkich szczegółów.
– Tak, tak. Oczywiście. Na czym to skończyłem?
– Na przepompowywaniu.
– Właśnie. Ruda trafia do orbitujących luzem ładowni, potem drony sprowadzają
opróżnione kontenery nad specjalne pułapki magnetyczne, czyli tak zwane lądowiska. Stamtąd
przewozimy je ponownie do magazynów, napełniamy i po raz kolejny wysyłamy w kosmos.
– Nie ładujecie tych kontenerów do ładowni rdzeniowca?
– A jaki by to miało sens? Wyobraża pan sobie, ile by ich trzeba, żeby przewieźć sto
siedemdziesiąt dwa miliony ton rudy? Cała nasza korporacja nie dysponuje taką liczbą
kontenerów.
– Ciekawe – mruknął Święcki. – Bardzo ciekawe…
.
DZIESIĘĆ
W drodze powrotnej komunikator Święckiego rozgrzał się do białości. Meldunki z księżyca
napływały co chwilę – Drechsler wywiązał się ze swojej części zadania znakomicie,
podobnie jak główny inżynier. Okazało się, że nie trzeba go specjalnie namawiać do
sporządzenia dokładnych analiz. Kwadrans po odlocie wahadłowca jego ludzie ruszyli
w teren, by przeskanować wszystkie podpory torów. Pełne wyniki tych ekspertyz powinny się
pojawić za mniej więcej dwie godziny, ale już wstępne raporty dowodziły jasno, że decyzja
podjęta przez Henryana nie była pochopna. Sześć na dziesięć sprawdzonych do tej pory
filarów miało poważne wady strukturalne.
Na drugim kanale Święcki rozmawiał równolegle z Truffaut. Nie chciał tracić cennego
czasu, dlatego jeszcze przed wylotem z kopalni poprosił, by zaraz po jego powrocie odbyło
się – wyłącznie w wąskim gronie zaufanych osób – spotkanie, na którym mógłby przedstawić
swój nowy pomysł. Nie będąc pewnym, czy szalona wizja, na którą wpadł podczas rozmowy
z Drechslerem i która nabrała wyraźniejszych kształtów, gdy przepytał kilku innych
inżynierów, ma szanse powodzenia, postanowił ją omówić z ludźmi posiadającymi nie tylko
wystarczającą wiedzę fachową, ale i możliwości wdrożenia w życie tego planu, o ile okaże
się sensowny. Drechslerowi wolał o tym na razie nie wspominać, ponieważ przez księżycowe
łącza korporacji mogli porozmawiać szczerze tylko w trakcie postoju w polu magnetycznym
toru, a kiełkująca mu w głowie idea należała do gatunku tych najbardziej szalonych i co
więcej, wymagała poniesienia kolejnych strat przy załadunku, istniało więc spore
prawdopodobieństwo, że pracownicy lojalni wobec właściwego zarządu – ci, których tak się
obawiał zastępca dyrektora – utrącą inicjatywę, zanim uda się ją urzeczywistnić.
Ninadine odpowiedziała na chwilę przed lądowaniem wahadłowca, informując Henryana,
że wszystko jest już gotowe. Oficjalną przykrywką spotkania z nią, Dupree, Pallance’em
i jeszcze jednym człowiekiem, którego tożsamości na razie nie znał, miała być wystawna
kolacja na cześć, jak to określono, „wybawcy Delty”.
Dobrze, że nie zbawiciela – uznał, obserwując przez transparentną plastal granatowe wody
oceanu i zbliżającą się szybko pastelową plamę kolonii, za którą aż po znajdujące się na
horyzoncie góry ciągnęły się szmaragdowe gęstwiny.
Nie wiedzieć czemu, Truffaut zaśmiała się, gdy zasugerował podczas jednej
z wcześniejszych rozmów, że chciałby przejść się po tych lasach…
.
JEDENAŚCIE
Henryan wpadł do siebie tylko na moment, by wziąć szybki prysznic i włożyć mundur
galowy. Skoro miała to być oficjalna okazja, nie widział powodu, dla którego miałby iść na
spotkanie w kombinezonie. Tak brzmiała wersja na użytek kolonistów, gdyby któryś z oficjeli
miał odwagę i zapytał, dlaczego kapitan spóźnia się na ważną uroczystość. W rzeczywistości
Święcki zapragnął odrobiny luksusu. Szklaneczki, a nawet dwu, bezwonnego rumu i długiego,
gorącego prysznica w najprawdziwszej wodzie. Ludzkość utraci kontrolę nad tą planetą już za
trzydzieści kilka godzin, warto więc zakosztować choć odrobiny wygód, jakie oferowała
człowiekowi, który większą część życia spędził w ciasnych kajutach przy sztucznej grawitacji.
Odświeżony i rozluźniony wkroczył kwadrans po czasie do znacznie skromniejszej kwatery
Ninadine. Menadżerowie trzeciego szczebla nie byli specjalnie rozpieszczani przez zarząd
korporacji, tyle mógł powiedzieć na pierwszy rzut oka, choć mieszkanie Truffaut i tak miało
pięć razy większe wymiary od jego kajuty na Cervantesie. Pod innymi względami także nie
mogło się równać z luksusami, które zaoferowano mu w tej wieży. Meble, sprzęt, holościana,
wszystko to wyglądało biedniej. Nawet paleta dostępnych barw była uboższa, nie mówiąc już
o oknie, które zajmowało tylko połowę zewnętrznej ściany.
Wszyscy zaproszeni siedzieli już przy sporym stole, zatem Henryan przywitał się kolejno
z trzema mężczyznami, zaczynając od doktora, a kończąc na nieznanym mu jeszcze młodym
blondynie o atletycznej sylwetce, którego strój, z tego, co od razu zauważył, odbiegał znacznie
od standardów kolonii. Był bowiem… nieco archaiczny. Święckiego ciekawiło, z jakiego
powodu ten człowiek do nich dołączył, bo że nie był przysłowiowym kwiatkiem do
kombinezonu próżniowego, to pewne.
– Kapitanie, pozwoli pan, że przedstawię panu szefa pionu badawczego, profesora
Olivernera Fitza, naszego wielkiego łowczego i zarazem najlepszego kucharza, jakiego można
znaleźć w tej części Rubieży.
– Miło mi. – Henryan uścisnął dłoń, silną, spracowaną, nie przypominającą miękkich rączek
naukowców, z którymi miał styczność na Xanie 4. Nie uszło też jego uwagi, że tożsamość
drągala niczego nie rozjaśniła.
– Pozwoliłam sobie poprosić Oliego o zaserwowanie prawdziwego mięsa. To taka nasza