.
CZTERNAŚCIE
System Ulietta, Sektor Zebra,
23.10.2354
Z centrum łączności do apartamentu Truffaut można było dotrzeć w trzy minuty. Henryanowi
zabrało to jednak dwa razy dłużej, ponieważ musiał się najpierw uspokoić. Definitywna
odpowiedź Rutty zasmuciła go. Liczył, że dzięki obrazowemu raportowi głównego inżyniera
dowództwo przełknie naprawdę niewielkie dodatkowe straty, a wizja uratowania prawie stu
pięćdziesięciu tysięcy ludzi za cenę kilku kontenerów rudy wyda się wielkiemu admirałowi
bardziej niż akceptowalna. Pułkownik rozwiał jednak definitywnie jego nadzieje. Nie, po
prostu nie i już. Ściśle tajne łamane przez poufne było po stokroć ważniejsze od życia
kolonistów.
A skoro nawet tak trzeźwo patrzący oficer jak Rutta jest na nie… Trzeba znaleźć inne
rozwiązanie. Drążenie tematu może tylko pogorszyć sprawę – uznał Henryan, maszerując
korytarzem w kierunku mieszkania Ninadine.
Gdy siadał przy stole, minę miał tak ponurą, że wszyscy natychmiast umilkli.
– Z tego, co widzę, przełożeni nie są chyba zachwyceni pańskim planem – zagaił doktor
Pallance.
Święcki nie odpowiedział. Myślał. Coś mu właśnie zaświtało…
– Został pan zdjęty ze stanowiska dowodzenia? – zainteresował się Fitz.
Henryan pokręcił głową.
– Na razie nie – odparł zgodnie z prawdą.
Nie był jednak pewien, czy podczas następnej rozmowy z pułkownikiem nie dowie się
o swojej dymisji. Ktoś inny mógłby się nawet ucieszyć z takiego obrotu sprawy, ale dla niego
byłaby to najgorsza z klęsk. Miałby na sumieniu sto pięćdziesiąt tysięcy niepotrzebnych ofiar,
aczkolwiek technicznie biorąc, kto inny przypieczętowałby ich los.
– W takim razie musimy skupić wszystkie wysiłki na dostosowaniu kontenerów
znajdujących się w przestrzeni – stwierdził autorytatywnie Dupree. – Pod pańską nieobecność
zastanawiałem się nad tym problemem i doszedłem do wniosku, że gdybyśmy uprościli nieco
modyfikacje, zdążylibyśmy przygotować nawet sześć takich pseudohabitatów.
– Może to nie będzie konieczne – mruknął Henryan.
Wszyscy spojrzeli na niego z wyczekiwaniem. Święcki milczał jednak. Pochyliwszy się nad
stołem, sięgnął po pierwszą z brzegu butelkę i nalał sobie pół szklanki bursztynowego, ostro
pachnącego płynu. Nie wypił wszystkiego duszkiem, ponieważ nie chciał się upić, ale
pociągnął spory łyk.
– Naprawdę nie da się skrócić czasu ładowania dział elektromagnetycznych? –
wyartykułował w końcu pytanie, które od pewnego czasu nie dawało mu spokoju.
Dupree pokręcił zdecydowanie głową.
– Nie. W ciągu czterystu sekund gromadzimy minimalną ilość energii potrzebnej do
wystrzelenia pełnego kontenera.
– A co by się stało, gdyby wystrzeliwać je, powiedzmy, co trzysta dziewięćdziesiąt pięć
sekund?
Dyrektor spojrzał na kapitana z politowaniem.
– Musiałbym to dokładnie przeliczyć, ale podejrzewam, że impuls byłby na tyle słaby, że
ładunek
nie
osiągnąłby
docelowej
orbity.
Proszę
pamiętać,
że
w
działach
elektromagnetycznych moc przyrasta wykładniczo. Poza tym w normalnych warunkach
stosowaliśmy interwały sześciusetsekundowe – przypomniał.
– Wiem, ale chciałbym, żeby pan sprawdził, czy byłaby możliwość urwania paru sekund,
choćby trzech, jeszcze lepiej czterech.
– A co nam to da?
– Proszę przeliczyć – zachęcił go Święcki.
Wpadł na to przed momentem. Przypadkiem. Nie był nawet pewien, czy takie
wyszarpywanie sekund ma jakikolwiek sens, uznał jednak, że skoro czepiają się ostatniej
deski ratunku, i ten pomysł warto rozważyć.
– Przy trzech sekundach różnicy wyekspediujemy do godziny zero dwa dodatkowe
kontenery – odezwał się Fitz, zanim dyrektor kopalni zdążył dokonać stosownych obliczeń. –
Przy pięciu czynnych liniach da nam to dziesięć habitatów.
– A kolejne cztery albo nawet pięć możemy zmontować w przestrzeni – dodała
podekscytowana Truffaut.
Dupree wyłączył naręczny komputer i przeniósł wzrok na kapitana.
– Jeśli urwiemy choćby dwie sekundy, kontenery nie zdołają wejść na orbitę, ale… –
uśmiechnął się szeroko – …nasze holowniki i tak zdołają je przejąć. To będzie ostra jazda, na
granicy zdolności maszyn, niemniej wykonalna.
– Super! – ucieszył się Święcki. Ulżyło mu, być może dlatego, że alkohol zaczynał już
szumieć w głowie.
Fitz szybko ostudził jego radość.
– Tyle że przy dwu sekundach uda nam się dodać tylko po jednym kontenerze.
– I tu się pan myli, profesorze. – Dupree sięgnął ochoczo po butelkę najstarszej whisky. –
Nasze habitaty nie będą wypełnione rudą, więc na ich wystrzelenie będzie trzeba kumulować
energię tylko przez dwieście siedemdziesiąt sześć sekund. – Zaśmiał się na cały głos. – Jest
pan szalony, kapitanie – dodał z niekłamanym podziwem.
– Przez grzeczność nie zaprzeczę – odparł zadowolony z siebie Henryan.
Roześmiali się szczerze. Chyba znaleźli w końcu rozwiązanie, którego tak rozpaczliwie
potrzebowali.
– A co z admiralicją? – zainteresowała się Ninadine.
– Jeśli ktoś z zarządu się dowie, że przyśpieszenie ejektorów jest możliwe, dodatkowy
ładunek będzie zawierał wyłącznie rudę – wtrącił natychmiast Dupree.
– To niestety smutna prawda, która dotyczy zarówno naszych szefów, jak i przełożonych
kapitana – poparł go Fitz.
– Co w takim razie zamierza pan zrobić? – Doktor odwrócił się, podobnie jak pozostali,
w kierunku Święckiego.
– Myślę… – zawahał się Henryan. – Myślę, że na razie pominę ten szczegół w raportach.
– Pozostają zatem prezesi – powiedziała Truffaut.
– I ich pieski – dodał kąśliwie doktor.
– Jak to wygląda od strony technicznej? – zapytał Fitz, kierując te słowa do dyrektora
kopalni.
Dupree znowu się zamyślił. Nie należał do ludzi, którzy rzucają słowa na wiatr. Wolał
zastanowić się trzy razy, zanim otworzył usta. Dobra cecha – stwierdził w duchu Henryan,
czekając na ostateczną opinię jedynego w tym gronie fachowca.
– Widzę tylko jedno rozwiązanie – powiedział po dłuższej chwili dyrektor kopalni. –
Musimy tak wszystko ustawić, żeby zaufani donosiciele co do jednego znaleźli się w tym
samym czasie na Delcie. Jeśli nikt nie będzie patrzył nikomu na ręce, moi chłopcy spróbują
dokonać paru zmian w oprogramowaniu ejektorów.
– Może mi pan podać kilka przykładowych nazwisk ludzi zarządu? – poprosił Henryan.
– Oczywiście. – Dyrektor wymienił z pamięci pięciu przedstawicieli nadzoru kopalni,
których podejrzewał o bycie oczami i uszami prezesów.
Święcki wprowadził je do bazy danych Cervantesa i uśmiechnął się tryumfalnie.
– Tak jak myślałem, wszyscy mają numery nieco powyżej stutysięcznego. – Znów przesunął
kilka razy palcem po wirtualnym wyświetlaczu holopada. – Załatwione. Za dwie godziny
dostaną pilne wezwanie do kosmoportu.
Obecna zmiana kończyła się dokładnie za dwie i pół godziny. Trzydzieści minut później
będzie można zacząć operację.
– Ewakuujecie ich poza kolejnością? – zapytała podejrzliwym tonem Ninadine, wyrywając
Henryana z zamyślenia.
– Nie. Jak już wspomniałem, nie mam możliwości zmienienia waszych numerów
przydziałowych, ale mogę wydłużyć kolejki oczekujących na wylot. W tej chwili pakujemy na
arkę ludzi z siedemdziesiątego tysiąca. Ci z ponad setnego załapią się dopiero na