wielu unionistów, więc nie powinniśmy liczyć na zbyt wiele luzu. Kiedy dowiedział się od
kolejnego chłopaka, że tak naprawdę jesteśmy cywilbandą, z lekka zbaraniał. Żeby nie
przedłużać spotkania i dać ludziom odpocząć, poprosił na odchodnym, abyśmy wybrali
z naszego grona po dwóch łączników z nieformalnym dowództwem obozu. Najlepiej
najstarszych stopniem albo cieszących się największym posłuchem. Dał nam na to czas do
dwudziestej piątej. Na tę godzinę wyznaczył odprawę w swoim baraku. No i powstał
problem.
O ile wojo nie musiało kombinować, my nie za bardzo wiedzieliśmy, jak się zabrać do
wyborów. Chłopaki, cała osiemdziesiątka, zebrali się w jednym baraku i zaczęli radzić.
Minęła godzina, dwie, potem zrobiliśmy sobie chwilę przerwy na kolację i młyn zaczął się od
początku. Byliśmy totalnie niezorganizowani. Każda grupka znajomych proponowała swojego
przedstawiciela, gdyż funkcja łącznika wydawała się łakomym kąskiem. Prawdopodobnie –
tego niestety nie byliśmy do końca pewni – gwarantowała obu wybranym wyłączenie
z losowania kandydatów na zwierzynę łowną. Przynajmniej w pierwszej fazie szkolenia.
Bidley zasugerował coś takiego pomiędzy wierszami albo komuś coś się ubzdurało.
Tuż przed dwudziestą czwartą, kiedy upadła kolejna kandydatura, chłopak, którego właśnie
odrzucono, wstał, popatrzył po zebranych i powiedział:
– Panowie, dzisiaj jeden z nas pokazał, że ma jaja. Więcej powiem, udowodnił też, że
potrafi myśleć. Nawet w sytuacjach ekstremalnych.
W baraku zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
– Kogo masz na myśli? – zapytał z nadzieją w głosie Doherty.
– Jego! – Mówca wskazał w moją stronę. – Kiedy chcieliście skoczyć sobie do gardeł z tym
sierżancikiem, gość przytomnie rozładował sytuację… – W tym momencie zrozumiałem, że
moje nadzieje na pozostanie maleńkim trybikiem w machinie wojny obracają się w proch.
Z każdym kolejnym pomrukiem aprobaty czułem coraz większy chłód na plecach, chociaż
w baraku panował nieludzki zaduch.
– Jak się nazywasz, kolego? – Doherty spojrzał na mnie.
– Nie nadaję się do tego – burknąłem, ale od czego są usłużni przyjaciele.
– Doni! Nasz kumpel nazywa się Johanatol Doni! – wydarł się Lewaryst. – Jego wam
trzeba… – dodał już nieco ciszej, widząc moją minę. – No co?
– Widzicie? – Mój „promotor” rozłożył szeroko ręce. – To chyba pierwszy facet w naszej
budzie, który nie rwie się do tej roboty.
– No to nie męczmy gościa – rzucił ktoś z tylnych rzędów.
– Zamknij paszczę! – uciszyło go natychmiast kilku innych.
– Skończmy z tymi bzdurami – poparł ich Doherty. – Moim zdaniem kolega Doni nadaje się
do tej roboty idealnie. Kto jest za kandydaturą?
Las rąk w górze. Anonimowość szlag trafił. Chcąc nie chcąc, wchodziłem w światło
reflektorów. Jednym słowem, wystawiałem się na strzał.
Gdy podnosiłem się z pryczy, nawet Marianton się ożywił, choć od czasu spotkania
z pułkownikiem siedział osowiały i nie powiedział ani jednego słowa.
– A co z drugą kandydaturą? – zapytał, przekrzykując rosnącą wrzawę.
Brawa natychmiast umilkły. Zrozumieli, że za nimi dopiero połowa sukcesu.
– Pozwolicie, że sam dobiorę sobie partnera? – zaproponowałem, mając nadzieję, że taka
bezczelność może ostudzić ich zapał. Niestety przeliczyłem się, i to bardzo.
– Mówiłem, że kolega jest idealnym kandydatem na to stanowisko! – zawołał „promotor”
i zaraz dodał: – Jestem za!
* * *
Pół godziny później szedłem przez plac apelowy z Dohertym, który wydał mi się
najrozsądniejszym człowiekiem w naszej bandzie. Nie znałem nikogo z tych ludzi –
oczywiście oprócz Lewarysta i Mariantona, ale oni za nic nie nadawali się do takiej roboty –
postanowiłem więc, że Thomashley będzie moją prawą ręką. Wiedziałem, że chociaż jeden
z nas będzie się potrafił postawić trepom, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Mieliśmy kwadrans na bliższe poznanie. Od razu przeszliśmy na ty. Ja opowiedziałem mu
o sobie, on rzucił kilka zdań na temat własnej przeszłości. Facet był ode mnie starszy o rok,
mieszkaliśmy w sąsiednich koloniach górniczych, chodziliśmy do tej samej szkoły, tyle że na
inne zmiany. Wspólnych znajomych znaleźliśmy kilku, co w tak zamkniętych i małych
społecznościach, jak Nowe Brisbane, nie było niczym wyjątkowym. Ja wyszukałem dwa
paragrafy do naszego odwołania, on jeden. Na tych ustaleniach poprzestaliśmy.
W drzwiach bloku Bidleya czekał na nas jeden z jego zastępców, siwawy, czarnoskóry
drągal nazwiskiem Navin. Theodoreed Navin. Bez zbędnych ceregieli zaprowadził nas do
jadalni, gdzie czekali już przedstawiciele prawdziwych żołnierzy Szóstki. Troglodyta,
z którym starł się pod trybuną Doherty – co wcale nas nie zdziwiło, zważywszy na jego
wygadanie – i drugi sierżant, którego nazwiska jeszcze nie znałem.
– Siadajcie, panowie. – Kapitan wskazał nam krzesła naprzeciw nich. Skinęliśmy tamtym
zdawkowo głowami, co nie uszło uwagi Bidleya. – Widzę, że nie zdążyliście się jeszcze
poznać.
Nadrobiliśmy te zaległości chwilę później. Troglodyta nazywał Jandrzej Skalski, a jego
równie mało inteligentnie wyglądający kompan Clayrton Barron.
– Czy może mi pan, porucz… Tak, wiem – zaraz poprawił się Bidley – szeregowy Doherty,
wyjaśnić, o co chodzi z tym przebieraniem?
Thomashley streścił w kilku zdaniach wydarzenia z Nowego Brisbane. Pominął tylko tę
część, która dotyczyła odroczeń. Chyba słusznie zrobił. Powiedzenie ludziom siedzącym od
kilku lat w takim miejscu, że popiera się ich oprawców, nie skończyłoby się niczym dobrym.
Kapitan przez cały czas patrzył na niego z niedowierzaniem, a potem pokręcił głową.
– Nie sądziłem, że mamy aż taki burdel w intendenturze floty – powiedział w końcu.
– Zgubienie mundurów to naprawdę mały problem – wtrącił Barron. – Dwa miesiące temu
dostaliśmy trzysta ton amunicji kinetycznej kaliber pięćset. – Powiedział to takim tonem, jakby
serwował nam znakomity dowcip. Nie załapaliśmy go ze zrozumiałych względów, ale kapitan
i jego ludzie też wydawali się zdezorientowani. Sierżant to zauważył, choć nie od razu. –
Szósta nie dysponuje ciężką bronią. Odpalają nas z transporterów, w kapsułach
przeciążeniowych, prosto na pole walki. Walczymy bronią ręczną, głównie energetyczną.
Z czegoś takiego nie sposób odpalić wielotonowego pocisku.
Kapitan przetarł dłońmi twarz, choć nie wyglądał na zmęczonego.
– Słuchając takich opowieści, zaczynam wątpić w rychłe przybycie naszej kawalerii
z odsieczą – stwierdził.
– Odsiecz nie jest naszym najpilniejszym problemem – rzucił Doherty. – Ma pan w obozie
osiemdziesięciu cywili, których unioniści lada moment wezmą w obroty.
– Wiem… – przyznał Bidley i przygryzł nerwowo wargę. – Chociaż to może wyjść wam na
dobre. Kiedy Greenlee zorientuje się, z kim naprawdę ma do czynienia…
– Nie uwierzył, kiedy mu o tym mówiliśmy – przerwał mu Doherty.
– Twierdził, że udało im się przejąć część danych z komputerów transportowca – dodałem
natychmiast. – W tym kartoteki osobowe wielu z „nas”. – Wskazałem na naszywkę
z nazwiskiem Lamonte.
– Kłamał. – Bidley lekceważąco machnął ręką.
– Chyba jednak nie. – Doherty poparł mnie, zanim któryś z sierżantów zdołał zabrać głos. –
Wyczytał kilka nieciekawych faktów z przyszywanego życiorysu naszego… byłego kolegi.
– Wydawał się dosyć zorientowany w temacie – przyznał Skalski.
Kapitan spojrzał na nas uważniej.
– Jak bardzo?
– Wystarczająco.
– Cóż… – Bidley wypuścił głośno powietrze z płuc. – Jedno dobre, że nie będziecie sypać
na przesłuchaniach.
– Jakich przesłuchaniach? – zdziwiłem się.
– Myślałeś, synku, że Greenlee da spokój asom elitarnej dywizji wroga? Zgarnięcie setki
żołnierzy z takiej jednostki to niesamowita okazja do wydobycia mnóstwa sekrecików naszej
armii.
Zobaczyłem, jak Doherty blednie. Dostał mundur podoficera. Jedynego w całej grupie.
Nawet wśród prawdziwych żołnierzy Szóstki nie było chyba nikogo starszego od sierżanta.
– Kurwirtual… – mruknął Skalski. Do niego też dotarło, że polowania nie są tutaj
największym zagrożeniem. – Dlaczego nic pan kapitan o tym nie powiedział na apelu?
– Teraz wam mówię. Sami oceńcie, czy przekażecie te informacje dalej. Ale osobiście
odradzałbym taki ruch.
– Dlaczego? – To pytanie padło niemal jednocześnie z co najmniej trojga ust.
– Dobrze się czujecie z tą wiedzą? – odparł pytaniem na pytanie Bidley.
Nie czuliśmy się dobrze, co było widać aż nadto po twarzach. Kapitan miał rację,
świadomość, że wywiad kolonialistów weźmie nas w obroty, na pewno spędziłaby sen
z powiek większości chłopaków. Mogliśmy im darować kilka spokojnych nocy. A może tylko
tę jedną.
– Nie da się tego jakoś odkręcić? – zapytał łamiącym się głosem Doherty.
Kapitan przymknął oczy.
– Sądzę, że po kilku nieudanych próbach dojdą do tego, że naprawdę jesteście poborowymi
– rzekł w końcu. – Gdyby nie te dane, pewnie udałoby mi się dość szybko im wytłumaczyć, że
zwinęli uzupełnienia Szóstki, ale jeśli Greenlee ma kwity, które świadczą inaczej, będzie
próbował wyciągać z was prawdę do upadłego. Jestem tego pewien, znam drania
wystarczająco długo.
– No to mamy przesrane – podsumował Thomashley.
– Nawet nie wiesz, synku, jak bardzo – przyznał kapitan.