Natychmiast poczułem powiew świeżego powietrza, jakbym siedział w dusznej celi, do której wtargnął ożywczy, rześki wiatr. Zdjąłem naszyjnik, po czym wyszedłem na korytarz, oparłem się o ścianę i długo upajałem się czystym, chłodnym powietrzem, nie interesując się zupełnie tym, gdzie jestem; wystarczała mi błoga świadomość, że wróciłem do wnętrza statku, że nie błąkam się już wśród jego takielunku.
Korytarz był wąski, pełen niemal płynnego błękitnego blasku sączącego się ze ścian i sufitu. Jak wiesz, czytelniku, zapamiętuję wszystko, co mnie otacza i co dzieje się wokół mnie, chyba że śpię albo jestem nieprzytomny. W trakcie podróży zdążyłem już poznać wszystkie korytarze łączące moją kabinę z włazem, przez który wyszedłem na pokład, lecz teraz z pewnością nie znajdowałem się w żadnym z nich. Tamte przypominały salony wiejskich dworków, gdyż na ich ścianach wisiały obrazy, posadzki zaś były z lakierowanego drewna; tutaj na podłodze leżała zielona wykładzina podobna do trawy, której drobniutkie źdźbła zdawały się wgryzać w podeszwy moich butów miniaturowymi ząbkami.
Stanąłem wobec trudnego wyboru. Za plecami miałem właz; mogłem ponownie wyjść na zewnątrz i rozpocząć poszukiwania właściwego pokładu. Mogłem też ruszyć przed siebie tym rzęsiście oświetlonym korytarzem, prowadząc poszukiwania od wewnątrz. Naturalnie wiązało się z tym poważne niebezpieczeństwo, że zgubię się w trzewiach ogromnego statku, ale czy było to gorsze od zagrożeń, które czyhały wśród żagli, lin i masztów, a także dalej, w nieskończonej pustce rozciągającej się między słońcami?
Wciąż jeszcze zastanawiałem się, jaką podjąć decyzję, kiedy do moich uszu dobiegły ludzkie głosy. Przypomniało mi to, że w dalszym ciągu mam opończę zawiązaną idiotycznie wokół pasa; pospiesznie rozsupłałem węzeł, a chwilę potem zza zakrętu korytarza wyszli ci, których głosy wcześniej usłyszałem.
Wszyscy byli uzbrojeni, lecz na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. Jeden wyglądał całkiem zwyczajnie, jak ludzie, których o każdej porze dnia można było spotkać przy nabrzeżach w Nessus. Drugi należał do rasy, z jaką jeszcze nie miałem okazji się zetknąć w moich wędrówkach: był wysoki jak arystokrata, skórę zaś miał nie różowobrązową (a więc białą, wedle nomenklatury stosowanej w tych sprawach), lecz naprawdę białą jak morska piana, na głowie zaś równie białe włosy. Trzecią osobą była kobieta niewiele niższa ode mnie, za to nadzwyczaj potężna i bardzo grubej kości. Za tą trójką, sprawiając wrażenie, że gnają przed sobą, szła postać przypominająca barczystego mężczyznę w kompletnej zbroi.
Przypuszczani, że minęliby mnie bez słowa, ale ja postąpiłem krok naprzód, stanąłem na środku korytarza zmuszając ich do zatrzymania, po czym wyjaśniłem, w jak nieprzyjemnej znalazłem się sytuacji.
— Już o tym zameldowałem — poinformowała mnie postać w zbroi. — Ktoś po ciebie przyjdzie, albo ja odprowadzę cię do kajuty. Na razie musisz pójść z nami.
— A dokąd idziecie? zapytałem, lecz on już się odwrócił i dał znak dwóm mężczyznom, by szli dalej.
— Chodź! — szepnęła kobieta, po czym niespodziewanie pocałowała mnie w usta. Pocałunek nie trwał długo, ale była w nim brutalna namiętność. Zaraz potem położyła rękę na moim ramieniu i zacisnęła palce tak mocno, jak mógłby to uczynić silny mężczyzna.
— Musisz z nami pójść, bo w przeciwnym razie nie będą wiedzieli gdzie cię szukać, jeśli w ogóle zechcą zadać sobie tyle trudu — wyjaśnił prosty marynarz (w rzeczywistości wcale nie wyglądał pospolicie, gdyż miał pogodną, dość przystojną twarz oraz płowe włosy południow ca). — Nie byłoby najgorzej, gdyby nie zechcieli.
— Może będziesz mógł mi pomóc — powiedział białowłosy męż czyzna.
Pomyślałem sobie, że widocznie mnie rozpoznał. Zależało mi na pozyskaniu jak największej liczby sojuszników, więc odparłem, że naturalnie uczynię to, jeśli tylko zdołam.
— Na Danaidesa, bądźcie wreszcie cicho! — syknęła kobieta, po czym zapytała mnie szeptem: — Masz broń?
Pokazałem jej pistolet.
— Musisz bardzo uważać, posługując się nim we wnętrzu statku.
Ustaw go na najmniejszą moc.
— Już to zrobiłem.
Cała czwórka dźwigała arkebuzy, broń bardzo podobną do muszkietów, tyle że o krótszym, a zarazem grubszym łożysku i cieńszej lufie. Oprócz tego kobieta miała za paskiem sztylet o długim ostrzu, mężczyźni natomiast krótkie, ciężkie maczety.
— Jestem Purn — przedstawił się ten z jasnymi włosami.
— Severian.
Uścisnąłem wyciągniętą rękę. Była duża, o szorstkiej skórze i bardzo silna.
— Ona nazywa się Gunnie…
— Burgundofara — poprawiła go kobieta.
— Wszyscy mówimy na nią Gunnie. Wskazał na mężczyznę o białej skórze. — A ten to Idas.
— Cisza! — syknął człowiek w zbroi, spoglądając w kierunku, z którego cała czwórka niedawno nadeszła. Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś potrafił odwrócić głowę pod takim kątem.
— A jak on się nazywa? — zapytałem szeptem Purna.
Odpowiedziała mi Gunnie.
— Sidero.
Odniosłem wrażenie, że spośród ich trojga ona najmniej się go obawia.
— Dokąd nas prowadzi?
Sidero wyprzedził nas i otworzył nie wyróżniające się niczym szczególnym drzwi w ścianie korytarza.
— Chodźcie tutaj. To dobre miejsce. Dysponujemy przewagą.
Rozproszyć się. Ja zajmę centralną pozycje w szyku. Czekać, aż zaatakują. Obowiązuje sygnalizacja dźwiękowa.
— Na litość Prastwórcy, o czym on mówi? — zapytałem.
— Polujemy na znajdy — wymamrotała Gunnie. — Nie przejmuj się za bardzo Siderem. Strzelaj tylko wtedy, jeśli będziesz uważał, że grozi ci niebezpieczeństwo.
Mówiąc to popychała mnie w kierunku otwartych drzwi.
— Nie obawiaj się. Wątpię, żebyśmy tutaj coś znaleźli — odezwał się Idas i stanął tak blisko za moimi plecami, że odruchowo zrobiłem krok naprzód.
Znalazłem się w całkowitej ciemności, ale natychmiast wyczułem, że nie stoję już na zwykłej podłodze, lecz na jakichś ażurowych płytach, oraz że pomieszczenie, do którego wszedłem, jest znacznie większe niż zwykła kajuta czy nawet duży pokój.
Poczułem na policzku muśnięcie włosów Gunnie, a zaraz potem owiał mnie zapach jej perfum i potu.
— Włącz światło, Sidero. Nic nie widać.
Światło miało znacznie bardziej żółty odcień niż to, które płonęło w korytarzu, i zdawało się wysysać barwy ze wszystkiego, co znalazło się w jego zasięgu. Staliśmy, zbici w ciasną gromadkę, na pomoście z czarnych prętów grubości serdecznego palca. Za jego krawędzią, nie zabezpieczoną żadną barierką, otwierała się przepaść, która bez trudu pomieściłaby Wieżę Matachina. Znajdujący się tuż nad naszymi głowami sufit przypuszczalnie stanowił spodnią stronę pokładu.
Otchłań wypełniał zwalony byle jak, wymieszany bez ładu i składu ładunek: skrzynie, bele, beczki, kontenery, maszyny i części zamienne do nich, worki (wiele z przezroczystego materiału), przeróżne rupiecie.
— Tam!
Sidero wyciągnął rękę, wskazując wąską drabinę, której delikatny, pajęczy zygzak kładł się cieniem na niebotycznej ścianie. — Ty pierwszy — powiedziałem.
Nie musiał skoczyć ku mnie, ponieważ dzieliła nas odległość najwyżej piędzi, w związku z czym nie zdążyłem nawet sięgnąć po pistolet, a cóż dopiero mówić o jego wyciągnięciu. Chwycił mnie za ramiona ze zdumiewającą siłą, zmusił do cofnięcia się o krok. po czym pchnął brutalnie. Przez jeden lub dwa oddechy chwiałem się na krawędzi platformy, rozpaczliwie młócąc powietrze rękami, potem zaś runąłem w przepaść.