Выбрать главу

Doświadczam dziwnie niepokojącego i niezwykłego uczucia, jakim są, podejrzewam, początki pokory. Jestem synem zamożnego człowieka, mój ród wywodzi się — bardziej lub mniej krętymi drogami — od królów dawnej Brytanii, kształciłem się na najlepszych uczelniach, odebrałem gruntowne wykształcenie, ukończywszy z wyróżnieniem studia w kantabrygijskiej uczelni na kierunku historii i architektury. Ale jakie to ma tu znaczenie? Przebywając w Italii, w samym sercu niezniszczalnego imperium, jestem tylko muskularnym, zadufanym w sobie Celtem z dalekiego krańca cywilizacji. Tutejsi ludzie pewnie uważają, że w domu noszę skórzany kilt i wcieram we włosy świńskie sadło. Mogę się tu nie raz poczuć jak ryba wyrzucona na brzeg. Będzie to dla mnie nowe przeżycie, ale czyż nie dlatego celem mojej podróży jest Italia, Roma Mater? Szukam nowych doświadczeń.

* * *

Kiedy wychodzę na popołudniowy spacer, sklepy przy Via Roma są pozamykane. Nikogo nie widać, ludzie cisną się tylko w kawiarniach i restauracjach. Ze względu na żar lejący się z nieba praca zamiera w południe, wznawiana w chłodniejszej porze wieczorem. Witryny zachęcają do kupna zadziwiających towarów ze wszystkich zakątków imperium: Afryki, Indii, Galii, Hispanii, Brytanii, nawet Azji Mniejszej i tajemniczych krajów, które leżą dalej, Kataju i Cipangu, gdzie mieszkają mali ludzie o skośnych oczach. Najmodniejsze ubrania, klasyczna biżuteria, piękne buty, przedmioty użytku domowego, drogie artykuły najrozmaitszego typu. Tu właśnie uwidacznia się wielkie bogactwo imperium. Wojna się wreszcie skończyła, toteż ze wszystkich ujarzmionych prowincji zaczynają spływać towary zbytku.

Chodzę tak sobie i chodzę. Via Roma wydaje się bezkresna, ciągnie się przede mną w nieskończoność, daleko poza widnokrąg. Oczywiście, ma swój koniec, o czym świadczy sama nazwa. Jej kresem musi być wielka metropolia Urbs Roma. Nieprawdą jest, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, jak się mówi w Italii, lecz ta akurat rzeczywiście tam biegła. Wystarczyłoby iść stale na północ, żeby kiedyś dojść do Miasta Siedmiu Wzgórz. Ale na to jeszcze przyjdzie czas. Podbój Italii musi się dokonać małymi krokami. Najpierw Neapolis i jego malownicze okolice, a dopiero potem skok na północ, na spotkanie ze złowrogim miastem cesarzy.

Ludzie wychodzą już z kafejek. Niektórzy odwracają się i gapią na mnie bez skrupułów, jak ja gapiłbym się na słonia lub żyrafę na ulicy w Londinie. Nie widzieli nigdy Bryta? Jasnych włosów tu się nie spotyka? Może zwracam na siebie uwagę wzrostem i szerokimi barami, a może złotym kolczykiem i ciężką bransoletą zwolenników celtyckiego odrodzenia? Trącają się łokciami, uśmiechają i coś szepczą.

Mijając ich, łaskawie odwzajemniam uśmiechy. Dzień dobry, moi drodzy rzymscy współobywatele, chciałoby się powiedzieć. Ale pewnie podśmiewaliby się z mojej łaciny z brytańskimi naleciałościami lub z prób porozumiewania się potocznym rzymskim językiem.

W hotelu czeka na mnie wiadomość. Mój ojciec, chwała mu za to, napisał listy do pewnych członków neapolitańskiej arystokracji, prosząc, aby mnie powitali i pomogli mi wejść do rzymskiej socjety. Zanim wyszedłem z hotelu na spacer, wysłałem listy z wiadomością o swoim przyjeździe do ludzi, których miałem tu poznać. I już nadeszła odpowiedź. W najuprzejmiejszych słowach zapraszano mnie na obiad wieczorem w willi Marcellusa Domicjana Frontinusa, który jest właścicielem, jeśli mam wierzyć zapewnieniom ojca, co drugiej winnicy między Neapolis a Pompejami. Jego brat Kasjusz to jeden z bohaterów niedawnej wojny. O godzinie osiemnastej ma na mnie czekać powóz pod hotelem.

Przepełnia mnie dziwna radość. Już pierwszego dnia chcą uprzyjemnić barbarzyńcy pobyt w macierzy. Oczywiście, corocznie statki Frontinusa zawożą dziesięć tysięcy baryłek słodkiego białego wina do magazynów mojego ojca w Londinie, co nie jest bynajmniej błahym interesem. Aczkolwiek dziś wieczorem nie będzie się mówiło o interesach. Po pierwsze, niewiele wiem o tym, czym zajmuje się ojciec, po drugie jednak, co ważniejsze, ja i Frontinus jesteśmy patrycjuszami i musimy przestrzegać dobrych obyczajów. Pochodzi on ze starożytnego rodu senatorów — potomek ludzi, którzy tysiąc lat temu powoływali i obalali cesarzy. W moich żyłach zaś płynie królewska krew, a przynajmniej tak twierdzi ojciec, co też potwierdza moje imię Cymbelina. Karatakus, Kassewelaunus, Tinkommius, Togodumnus, Prasutagus. Co jakiś czas ojciec twierdzi, że naszym przodkiem jest jeden z tych wielkich celtyckich wodzów, dorzucając na wszelki wypadek Kartamanduę, królową Brygantów. Mimo że ta cwaniara podpisała traktat z rzymskimi najeźdźcami, a swego monarchę Karatakusa posłała w łańcuchach do Rzymu. Wszystko to jednak działo się w dawnych czasach. Od tamtej pory wielokrotnie nas pacyfikowano. Każdy wie, że wszelka władza i chwała mają swoją siedzibę teraz i na wieki w wiecznym mieście, na drugim końcu Via Roma. Frontinus będzie się do mnie odnosił z życzliwością jeśli nie przez wzgląd na heroiczne, choć daremne czyny wojowników będących moimi rzekomymi przodkami, to przynajmniej z powodu dziesięciu tysięcy baryłek wina, które zamierza w przyszłym roku wysłać do Londinu. Dobrze sobie pojem dziś wieczór, poznam ważnych ludzi, dostanę zaproszenie do zamożnych domów w mieście i — gdy już będę gotów — w stolicy.

Biorę kąpiel, golę się i namaszczam włosy, ale nie świńskim sadłem. Z wielką starannością dobieram ubranie: jedwabną bizantyjską tunikę do kompletu z apaszką, piękne obcisłe spodnie z ajgipskiego lnu barwionego na szkarłat i sandały z najlepszego syryjskiego warsztatu. Nadto, rzecz jasna, złoty kolczyk i dwie ciężkie bransolety dla podkreślenia nutki barbarzyństwa, dzięki której będą mnie bardziej cenić.

Gdy wychodzę z hotelu, powóz czeka. Nubijski woźnica w szkarłacie i turkusie; białe araby; powóz z hebanu inkrustowanego paskami z kości słoniowej. Myślę, że godny samego cesarza. A przecież Frontinus jest tylko zamożnym patrycjuszem, do tego pochodzącym z południa. Ciekawe, czym podróżuje cesarz, skoro Frontinus wysyła taki pojazd po młodzieńców przybywających z zacofanych prowincji?

Droga skręca między wzgórza. Nad miasto nadpłynęła chmura, przez którą wieczorne promienie słońca przesiewają się niczym złoty deszcz. Woda w zatoce płonie. W dali majaczą tajemnicze szare wyspy.

Willa Marcellusa Domicjanusa Frontinusa stoi pośrodku tak rozległego parku, że od chwili minięcia olbrzymiej żelaznej bramy jedziemy jeszcze piętnaście minut. To lekki i zgrabny pawilon, którego potężne rozmiary starannie maskuje elegancja projektu, zbudowany na skraju stromego zbocza. Zwodzi pozorną kruchością, jakby był czuły na najlżejsze zmiany w atmosferze. Panorama widoczna z portyku obejmuje Wezuwiusza na wschodzie i jakiś samotny cypel daleko po drugiej stronie zatoki. Wokół domu rosną przecudnie kwitnące krzewy i drzewa; wydzielana przez nie woń przywodzi na myśl nieprzebrane bogactwa. Zaczynam się zastanawiać, czy te dziesięć tysięcy beczek wina mają dla niego aż tak duże znaczenie.

Sam Frontinus jest skromny i przyjacielski. Korpulentny, łysawy człowieczek, skory do uśmiechu, od razu budzi sympatię.

Gdy wychodzę z powozu, już czeka, żeby mnie przywitać.

— Jestem Marcello Domiziano — mówi po rzymsku i z jowialnym uśmiechem podaje mi rękę. — Witaj w moim domu, drogi przyjacielu Cymbelinie.

Marcello Domiziano. Woli nie łacińską, lecz rzymską formę swojego imienia. W prowincjach, oczywiście, pretensjonalnie przyjmujemy łacińskie imiona, mieszając je do pewnego stopnia z brytańskimi, galijskimi czy teutońskimi odpowiednikami. Tymczasem w Italii jedynymi ludźmi, którym przywilej pozwala nosić starożytne łacińskie imiona, są członkowie senatu, rodziny cesarza oraz wysocy rangą żołnierze. Reszta musi zadowolić się rzymskimi formami. Frontinus nie chełpi się należnym mu przywilejem; pozwala, żebym używał formy „Marcello”, jakbym się zwracał do któregoś z jego robotników rolnych. Ze swojej strony poprzestaje na „Cymbelinie”. Niebawem łączy nas serdeczna przyjaźń — przynajmniej chce, żebym tak to odbierał — a przecież dopiero co przyjechałem.