Выбрать главу

Dyskutują, jeśli się nie mylę, o przyszłości Rzymu. Hrabia Pausylipon dowodzi, że najważniejszym celem imperium jest przetrwanie jako zwarty polityczny organizm — coś, czego chyba nikt poważnie nie podaje w wątpliwość, skoro ponownie dokonał się proces zjednoczenia.

— Nieprzypadkowo Rzym zachował się przez te wszystkie czasy — ciągnie wywód hrabia. — Nie chodzi tylko o władzę jednego miasta nad całym kontynentem. Chodzi o stabilizację, konsekwentność, dominację systemu, który promuje logikę, skuteczność, wynalazczość, planowanie. Dzięki długiemu panowaniu Rzymian na świecie żyje się lepiej. Przynieśliśmy światło tam, gdzie dotąd zalegałyby mroki barbarzyństwa.

Jego argumenty nie wydają mi się kontrowersyjne. Jednakże irytacja na buraczkowym obliczu Marcella Domiziana i zniecierpliwienie, z jakim czeka na moment, kiedy będzie mógł ripostować, świadczą o tym, że w poglądach tych dwóch występują silne rozbieżności, niedostrzegalne dla mnie. Adriana, lgnąc do mnie, prowadzi mnie przez salę i szepcze coś, czego hałas nie pozwala mi zrozumieć i co zagłusza odpowiedź Domiziana.

Choć pod samym nosem sławnego generała trwa dzika wrzawa, on sam wydaje się drzemać na stojąco — nawyk przydatny w czasie przerw w przeciągającej się bitwie — aczkolwiek co pewien czas, chyba w odpowiedzi na zaczepną wypowiedź jednego lub drugiego pieniacza, rozwiera powieki i ciska błyskawice ze swoich niezwykle czarnych oczu. Waham się, czy dołączyć do tej szczególnej grupki osób. Właśnie tam ciągnie mnie Adriana.

— O! O! Cymbelin! — woła Frontinus. — Chodź, poznasz mojego brata! — On też zauważył moją niepewność, lecz kto wie, może szuka okazji, żeby przerwać ten potok nienawistnych słów.

I potok ustaje. Spór, dysputa, jakkolwiek to nazwać, momentalnie cichnie i przybiera postać kulturalnej, błahej pogaduszki. Hrabia uspokoił się zupełnie, dając popis opanowania, jak przystało na patrycjusza, i wita mnie chłodnym, wyniosłym kiwnięciem głowy, Adrianę i Lucyllę klepie po ramieniu i opuszcza towarzystwo, mówiąc, że idzie po drinka. Frontinus, ciągle jeszcze rumiany, lecz jak zawsze pogodny, odwróconą dłonią przedstawia mnie bratu.

— Nasz brytański przyjaciel — mówi.

— Czuję się zaszczycony, Wasza Ekscelencjo. — Kłaniam się lekko Kasjuszowi Lucjuszowi Frontinusowi.

— Ach, przestań, nie trzeba — odzywa się wujek Cassio. — To nie obóz wojskowy. — Mówi po łacinie głosem cienkim i twardym jak ostrze noża, lecz czuję, że chce być miły.

Przez chwilę nie mogę wydusić z siebie słowa, oszołomiony jego obecnością. Wyobrażam sobie, jak ten mały człowieczek — zaiste jest mikrusem takim jak jego brat, tyle że drobniej zbudowanym — kroczy niestrudzenie od Dacji do Galii i z powrotem w siedmiomilowych butach, gasząc zarzewia buntu. Niezwyciężony generał, wybawca imperium.

Niebawem w imperium zostanie rozniecony inny ogień, ja zaś stoję u samych jego źródeł. Tego jednak w tej chwili jeszcze nie wiem.

Kasjusz Frontinus taksuje mnie wzrokiem, jakby brał miarę na mundur.

— Powiedz mi, czy wszyscy Brytowie są tacy wyrośnięci?

— Jestem nieco wyższy od przeciętnej.

— Nasze szczęście. Mało brakło, a byśmy was najechali na samym początku wojny. Nie byłby to spacerek, gdybyśmy napotkali armię takich drągali.

— Najechalibyście Brytanię? — pyta Lucylla.

— Owszem — odpowiada, zwracając się do dziewczyny z przelotnym uśmiechem. — Atak prewencyjny miał zaskoczyć Brytanię, która mogła rozważać przystąpienie do rebelii.

Mrużę oczy, zdziwiony i trochę urażony. Po co drążyć ten drażliwy temat?

— Do tego nigdy by nie doszło — stwierdzam sztywno. — My, Brytowie, jesteśmy lojalistami.

— Tak, tak, wiem o tym. Po prostu rozpatrywaliśmy różne możliwości. Szanse rozkładały się po równo. Wtedy wszystko się ważyło. Dowództwo proponowało: poślijmy tam kilka legionów, żeby przypadkiem nic głupiego nie przyszło im do głowy. Nie możesz pamiętać tych czasów.

Nadal trzymam pucharek z winem… i nadal nietknięty. Teraz jednak, zdenerwowany, upijam spory łyk.

Na przekór etykiecie czuję się zobligowany bronić swoich ziomków.

— Przyjmij do wiadomości, generale — mówię z przesadną oschłością — że nie jestem taki młody, za jakiego mnie masz, i że ani przez chwilę nie zapowiadało się, że Brytania przejdzie na stronę rebeliantów.

Jego straszne oczy rozbłysły. Rozbawieniem? Irytacją?

— Z dzisiejszej perspektywy tak właśnie to wygląda. Ale wówczas, na początku, mieliśmy zupełnie inne odczucia. Ile miałeś lat, chłopcze, gdy wybuchła wojna?

Nie lubię być traktowany jak dziecko. Daję mu to do zrozumienia.

— Siedemnaście. Służyłem w Brytańskim Dwunastym Legionie pod dowództwem Eliusza Tycjanusza Rigisamusa. Walczyłem w Galii i Luzytanii. W korpusie balonowym.

— Aha. — Tego się nie spodziewał. — W takim razie źle cię oceniłem.

— Nie tylko mnie, rzekłbym, ale cały naród. Jeśli w tych mętnych czasach krążyły pogłoski o brytańskiej niesubordynacji, na pewno były sfabrykowane przez wroga.

— Doprawdy? — mówi. — Doprawdy? — Wyraża się łagodnie, lecz jego wzrok jest twardszy i ostrzejszy niż zwykle, a usta ledwo się otwierają.

Adriana Frontina, przerażona tą zapalczywą dyskusją, natarczywie ostrzega mnie spojrzeniem, żebym zmienił temat. Za to jej rudowłosa przyjaciółka Lucylla wydaje się ubawiona tym małym spięciem. Marcellus Frontinus odsuwa się na bok, raczej nieprzypadkowo, i przekazuje służącym wskazówki dotyczące przygotowań do uczty.

Ja tymczasem nie daję za wygraną.

— My, Brytowie, czujemy się takimi samymi Rzymianami jak wszyscy obywatele imperium. A może sądzisz, że pozostały w nas narodowe urazy, sięgające czasów Klaudiusza?

Kasjusz Frontinus na razie milczy, przyglądając mi się uważniej.

— Tak — mówi w końcu. — W rzeczy samej, tak sądzę. Ale to bez znaczenia. Wszyscy, którzy zostali kiedyś wchłonięci przez imperium i nigdy się z niego nie wyrwali, gdzieś w środku zawsze żywią urazę, choćby się uważali za przykładnych Rzymian. Teutoni, Brytowie, Hispańczycy, Żabojady, wszyscy. Stąd dwa razy na przestrzeni wieku mieliśmy paskudne podziały, nie sądzisz? Zrozum mnie dobrze, młodzieńcze, ja nie podważam lojalności twoich rodaków, ani mi to w głowie. Zaszło tu niefortunne nieporozumienie. Stokrotnie przepraszam, przyjacielu.

Spogląda na mój pucharek, który opróżniłem nie wiedzieć kiedy.

— Chciałbyś się jeszcze napić, prawda? Ja też. — Pstryka palcami na przechodzącego sługę. — Hej, chłopcze! Dawaj tu wina!

Odnoszę wrażenie, że moja rozmowa z wielkim bohaterem wojennym Kasjuszem Lucjuszem Frontinusem nie była udana i że nadeszła pora się dyskretnie wycofać. Kieruję bezradne spojrzenie na Adrianę, która w lot pojmuje.

— Już dość tej rozmowy z Cymbelinem, wujku. Oho, przyszedł praefectus urbi. Przedstawmy mu naszego gościa.

Tak, to prawda, zanim się całkiem pogrążę. Znowu się kłaniam, przepraszam. Lucylla ujmuje mnie pod ramię z jednej strony, Adriana z drugiej i razem porywają mnie na drugi koniec wielkiej sali.

— Bardzo się zbłaźniłem? — pytam.

— Wujek szanuje ludzi z charakterem — odpowiada Adriana. — W wojsku nikt nie śmie mu pyskować.