Выбрать главу

— Ciszej. — Lucylla wskazuje woźnicę, a potem przykłada dłoń do ucha. — Musimy być ostrożniejsi. Mówimy za dużo nieprzystojnych rzeczy, skarbie. A nie chcemy tego.

— Oczywiście, że nie.

— Co innego robić coś nieprzystojnego…

— To rzeczywiście różnica.

— Spora różnica — mówi i oboje wybuchamy śmiechem.

Dosłownie skryliśmy się w cieniu wielkiego Wezuwiusza. Rozmawiając, niezauważenie zbliżyliśmy się do siebie. Aż w końcu poczułem nacisk jej ciepłego uda.

Kiedy rydwan pokonuje ostry zakręt na drodze, Lucylla pada na mnie. Udając, że chcę ją przytrzymać, obejmuję ją ramieniem, a gdy wtula głowę w moją pierś, dotykam jej krągłej piersi. Pozwala mi zatrzymać tam rękę.

Docieramy do ruin Pompei wczesnym popołudniem, akurat w porę, żeby coś zjeść w wytwornej gospodzie na skraju strefy wykopalisk. Przy rybie z rusztu i perlistym białym winie nie ukrywamy już wzajemnego zauroczenia. Mam ochotę zaproponować, żebyśmy dali sobie spokój z archeologią i poszli od razu do mojego pokoju.

Niestety, próżne moje nadzieje. Wynajęty przez nią przewodnik już na nas czeka. Żwawy łysiejący Grek kłapie dziobem i kłapie, żeby wprowadzić nas w świat antycznej kultury. Tak więc przechadzamy się w skwarze popołudnia, rozochoceni winem i pożądliwością, on zaś oprowadza nas brukowanymi uliczkami, pokazując wspaniałości miasta, które wulkan pogrzebał osiemnaście wieków temu, w drugim miesiącu rządów cesarza Tytusa.

Zwiedzanie okazuje się fascynujące. My, współcześni Rzymianie, łudzimy się, że wciąż projektujemy miasta i domy w starożytnym stylu. W rzeczywistości zmiany, choć niedostrzegalne w okresie dwóch stuleci, na przestrzeni dziejów są olbrzymie. Pompeje, przykryte przed wiekami warstwą popiołu wulkanicznego, zachowane w stanie pierwotnym do chwili ich ponownego odkrycia kilkadziesiąt lat temu, tchną prawdziwym antykiem. Rozgadany Grek pokazuje nam domy bogatych ludzi z kosztownymi malowidłami i rzeźbami, łaźnie, amfiteatr, forum. Zabiera nas do małego, dusznego burdelu, gdzie oglądamy ścienne malowidła, przedstawiające prostytutki z tęgimi udami, które ochotnie zabawiają klientów. Lucylla śmieje mi się do ucha i łaskocze czubkiem palca spód mojej dłoni. Najchętniej zrezygnowałbym z dalszego zwiedzania, lecz nic z tego: nasz niezmordowany przewodnik oświadcza, że jest jeszcze sporo do zobaczenia.

Przed świątynią Jowisza Lucylla pyta mnie niewinnym głosikiem:

— Jakich bogów czcicie w Brytanii? Tych samych co my?

— Dokładnie tych samych. Jowisza, Junonę, Apolla, Mitrę, Kybele. Wszystkich, których tu znacie.

— A nie własnych prehistorycznych pogańskich bogów?

— Za kogo nas masz? Za dzikusów?

— Ależ tak, kochany, tak! Za wspaniałych, pięknych, złotowłosych dzikusów!

Oczy jej płoną. Droczy się ze mną, a zarazem nie żartuje. Wiem, że nie żartuje.

Poruszyła zresztą czułą strunę. Bo mimo naśladowania Rzymian my, Brytowie, nie jesteśmy aż tak bardzo podobni do tych ludzi, jak nam się wydaje. Zachowały się wśród nas pozostałości dawnych kultów. Nie mówię o sobie; moje skromne religijne potrzeby w zupełności zaspokajają Jowisz i Merkury. Ale mam w ojczyźnie przyjaciół, dość bliskich przyjaciół, dla których najważniejszymi bóstwami są Branwen i Velaunus, Riannon i Brygid, Ankasta i boginie-matki. Nawet się wybrałem, i to nie jeden raz, świętować Lughnasadh, kiedy wielbi się Merkurego Lugusa pod jego starym brytańskim imieniem Lleu.

Jakże naiwne, wręcz żenujące jest to całe wielbienie starych, prymitywnych drewnianych bożków w ich słomianych gniazdach. Moim szacunkiem nie cieszy się również Apollo, Merkury, Mitra czy którykolwiek z niezliczonych wschodnich bogów, bardziej lub mniej modnych w Rzymie w ciągu minionych wieków, takich jak Baal, Marduk i Jahwe. Wszystkich traktuję z przymrużeniem oka. A jednak bywa, że odczuwam w sobie jakąś wielką pustkę, gdy spoglądam w gwiazdy, zastanawiając się, jak zostały stworzone i dlaczego, i gdy nie znajduję chociażby mglistej odpowiedzi.

Nie chcę z nią rozmawiać o takich rzeczach. To sprawy osobiste.

Niemniej jej żartobliwe pytanie o naszych miejscowych bogów ukłuło mnie do żywego. Jestem skonsternowany. Mam czerwone policzki, wstydząc się swojej brytańskości, ona bowiem — co wyczułem już na samym początku — jest jedną z tych cech, może najważniejszą, które ją we mnie pociągają.

W końcu opuszczamy ruiny.

Wracamy do gospody i udajemy się do pokoju. Z balkonu w naszym apartamencie roztacza się widok na wykopaliska, na ścianach w łazience widnieją malowidła w pompejańskim stylu, a w marmurowej wannie wykąpałoby się naraz sześć osób. Rozbieramy się wzajemnie pomału i z namaszczeniem. Lucylla ma doskonale rozwinięte ciało, dość szerokie biodra i ramiona, jędrne piersi i pośladki, mocne uda. Mnie jej uroda olśniewa, choć ona może w głębi serca obawiać się, że brak jej wdzięku. Jej cudowna skóra jest blada niczym delikatny jedwab, uroczo nakrapiana różowiutkimi piegami pod szyją i na ramionach. I ta osobliwość, która najbardziej przyciąga moją uwagę: jej czarne jak noc włosy łonowe tworzą niezwykły kontrast z ognistą czupryną.

Chwyta moje spojrzenie.

— Nie farbuję ich — wyjaśnia. — Po prostu takie są. Nie wiem czemu.

— A to? — Lekko trącam palcem sosnę wytatuowaną na wewnętrznej stronie jej uda. — Znamię, co?

— To akurat zrobili kapłani Atysa w czasie inicjacji.

— Frygijskiego boga?

— Tak. Chodzę do jego świątyni. Od czasu do czasu. Najczęściej wiosną.

A więc rzeczywiście zabawiała się mną.

— Atys! Czcisz frygijskiego Atysa? Och, Lucyllo, Lucyllo! Masz czelność twierdzić, że Brytowie są dzikusami, bo niektórzy czczą pogańskich bożków. A tymczasem nosisz na ciele znak Atysa, zaraz koło… koło…

— Koło czego, skarbie? No powiedz, śmiało.

Mówię po brytańsku. Powtarza, wsłuchując się w dźwięk słowa tak obcego w jej uszach, barbarzyńskiego.

— A teraz pocałuj — nakazuje.

— Chętnie.

Klękam i całuję. Potem biorę ją na swoje mocarne barbarzyńskie ramiona, zanoszę do łaźni, układam ostrożnie w wannie i sam siadam obok. Przez chwilę się moczymy, a następnie myjemy nawzajem i śmiejemy. Cali mokrzy, wyskakujemy z wanny i gnamy do łóżka. Ma nadzieję na dzikość, więc nie szczędzę jej dzikości, ognistych barbarzyńskich pieszczot, które sprawiają, że wydaje z siebie wśród jęków okrzyki pełne rzymskich wulgaryzmów. W zamian daje mi posmakować wyrafinowanej sztuki kochania, sposobów praktykowanych już za czasów Cezara, zręcznych drgnięć wewnętrznych mięśni i wymyślnego głaskania, co doprowadza mnie do szaleństwa. I ledwo kończymy, już z powrotem bierzemy się do roboty.

— Mój ty dzikusku — mruczy. — Mój Celcie!

* * *

Z Pompejów udajemy się wzdłuż wybrzeża do Surrentum, pięknego nadmorskiego miasta, wtulonego między pomarańczowe i cytrynowe gaje. Każemy woźnicy zaczekać kilka dni, a sami przeprawiamy się promem na romantyczną wysepkę Capri, plac zabaw cesarzy. Lucylla wysłała depeszę, żeby zarezerwować pokój w pierwszorzędnym hotelu na szczycie wzgórza zwanego Punta Tragara. Ponoć rozpościera się stamtąd imponujący widok na port. Bywała już na Capri. Ciekawe z kim i ile razy.

Leżymy nadzy na balkonie, podłożywszy pod siebie grube maty z baranicy, i rozkoszujemy się łagodnym jesiennym wieczorem. Niebo i morze mają ten sam zielonkawy odcień szarości. Trudno dostrzec granicę między dwoma żywiołami. Naprzeciwko nas wyrastają z morza gęsto zalesione urwiska. Ptaki, ociężale machając skrzydłami, przemykają się w półmroku. W mieście, daleko w dole, zapalają się pierwsze światełka.