Выбрать главу

— Nie — sprzeciwiam się. — Tym się nie podzielicie.

— Cymbelinie, jesteś prowincjuszem.

— Może i jestem. Jedna kobieta w zupełności mi wystarczy.

Wydaje się rozczarowana. Przypuszczam, że obiecała mnie sprezentować Adrianie. Cóż, to wciąż imperialna Italia, gdzie nie umarła odwieczna tradycja bezwstydnej rozwiązłości. Chociaż uważam się za Rzymianina, nie jestem nim chyba aż do tego stopnia. Adriana Frontina jest zachwycająco piękna, owszem, lecz to samo można powiedzieć o Lucylli. A w chwili obecnej pragnę tylko jej. Koniec, kropka. Prosta zachcianka prowincjusza. Niewątpliwie kiedyś tego pożałuję, ale dziś z oślim uporem obstaję przy swoim zdaniu.

Lucylla, mimo rozczarowania, przystępuje do dzieła ze zdwojoną pasją. Ta noc mija bezsennie jak błyskawica. Rzucamy się na siebie z furią dzikich stworzeń. Uczy mnie kolejnych sztuczek i klaszcze, dumna ze swoich erotycznych zdolności. W Brytanii nie uświadczy się takich kobiet. Przynajmniej ja ich nie spotykam.

O świcie stoimy na balkonie mojej sypialni, zmęczeni najprzyjemniejszym trudem na świecie, i smakujemy wonną, chłodną bryzę, wiejącą od zatoki.

— Kiedy chcesz jechać na północ? — pyta.

— Kiedy ty pojedziesz.

— Może jutro?

— Czemu nie.

— Ostrzegam, możesz przeżyć szok, widząc, co się dzieje w Urbs Romie.

— Skoro tak, trudno.

— Łatwo cię zaszokować, Cymbelinie, prawda?

— Niezupełnie. Niektóre rzeczy są dla mnie nowe, to wszystko.

Lucylla chichocze.

— Bez obaw, już ja cię wyedukuję. Im więcej zobaczysz, tym mniej będziesz się bał. Mój biedny, uroczy barbarzyńco.

— Prosiłem cię, pamiętasz…

— Mój biedny, uroczy Celcie. Jedź ze mną do Rzymu, skarbie. Lecz pamiętaj: będąc w Rzymie, najlepiej jest zachowywać się jak Rzymianie.

— Postaram się — obiecuję.

* * *

Na podróż dano nam inny rydwan, należący do Ezia, którym ten przyjechał sam z Urbs Romy. Za tydzień wraca na północ z Drusem Tiberiem; pomkną rydwanem tego ostatniego, lecz rydwan Ezia musi zostać odstawiony do stolicy. Dlatego my nim jedziemy. Nie dorównuje temu, który niedawno miała do dyspozycji Lucylla, mimo to wygląda okazalej, niż można by się spodziewać po kimś takim jak Ezio. Z pewnością otrzymał go w prezencie od Drusa.

Wszyscy domownicy wylegają przed dom, żeby nas pożegnać. Marcello Domiziano zapewnia, że ilekroć odwiedzę Neapolis, jego willa będzie stała przede mną otworem. Zapraszam go do Brytanii, w gościnę do mojej rodziny. Adriana ściska się z Lucyllą i nie jest to tylko przyjacielski uścisk (zaczynam mieć co do nich pewne podejrzenia) i całuje mnie lekko w policzek. Kiedy się jednak odwracam, dostrzegam jej wzrok roziskrzony błyskami wściekłości i żalu. Niewykluczone, że uczyniłem z niej wroga. Ale może w przyszłości da się naprawić to i owo; przyjemnie będzie spróbować.

Naszym szlakiem na północ będzie Via Roma; musimy dostać się do miasta i tam wjechać na gościniec. Z braku woźnicy kieruję rydwanem, a Lucylla siedzi obok na koźle. Nasza para smukłych, rączych arabów jest dobrze zgrana i nie trzeba zbyt często szarpać cuglami. Dzień jest ładny, rześki, wieje łagodna bryza. Jeszcze jeden słoneczny, letni dzień w dziesiątym miesiącu roku. Wspominam rodzinną ziemię; jak tam musi być teraz mokro i ponuro!

— Czy zima kiedykolwiek dociera do Italii? — pytam. — A może cesarze wyjednali sobie u bogów pogodę?

— O, i tu się zrobi zimno, spadną deszcze. Sam zobaczysz. Tu jeszcze nie jest najgorzej, lecz w Rzymie zima daje w kość. Zostajesz na Saturnalia?

Odbędą się dopiero za dwa miesiące.

— Chyba tak. Na dobrą sprawę, nie zastanawiałem się nad tym.

— W takim razie zobaczysz, jak można tu zmarznąć. Zazwyczaj na zimę udaję się do Ajgyptos lub na Sycylię, lecz w tym roku zamierzam zostać w Rzymie. — Przytula się do mnie. — Już my się ogrzejemy, kiedy przyjdą szarugi. Prawda, Cymbelinie, że będzie miło?

— Cudownie. Z drugiej strony, chętnie zwiedziłbym Ajgyptos. Pojedźmy tam razem na wycieczkę pod koniec roku. Piramidy, wielkie świątynie w Menfe…

— Tej zimy muszę być w Italii. W Rzymie lub gdzieś pod Rzymem.

— Naprawdę? A to czemu?

— Sprawy rodzinne — odpowiada — związane z moim wujkiem. Nie wolno mi o tym rozmawiać.

Momentalnie czytam w jej myślach.

— Ponownie wybiorą go na stanowisko konsula, prawda? Mam rację?

Nieruchomieje, głośno wciąga powietrze i już wiem, że się nie pomyliłem.

— Nie wolno mi nic powiedzieć — odrzeka po chwili.

— A więc to prawda, inaczej być nie może. Nowo wybrani konsulowie obejmą urząd w pierwszy dzień januariusa, a ty chcesz uczestniczyć w ceremonii. Dla niego to będzie już czwarty raz? A może piąty?

— Proszę cię, Cymbelinie, przestań.

— Przynajmniej jedno mi obiecaj. Zostaniemy w Rzymie do zaprzysiężenia, a potem pojedziemy do Ajgyptos. W połowie stycznia, dobrze? Już sobie wyobrażam, jak z Aleksandrii płyniemy łodzią w górę Nilu, tylko my dwoje…

— Wybiegasz daleko w przyszłość. Nie mogę niczego obiecywać z takim wyprzedzeniem. — Łagodnie kładzie dłoń na moim przedramieniu. — Ale i tak będziemy się nieźle bawić, co, skarbie, na przekór mrozom i deszczom?

Widzę, że nie ma sensu naciskać. Być może januarius ma już cały zajęty, przy czym w planach nie uwzględniła raczej mojej osoby. A nuż wyrusza na wycieczkę do Afryki z przyjacielem z cesarskiego rodu, na przykład młodym Flawiuszem Cezarem? Irracjonalna zazdrość skręca mi wnętrzności. W końcu jednak tłumię w sobie wszelką myśl o styczniu. Jest październik, a urzekająca urodą Lucylla Junia Skawiola będzie dziś ze mną spała, tak samo jak jutro, pojutrze, popojutrze, aż do Saturnaliów. Jeśli tego zechcę, a chcę z całego serca — ba, o niczym innym nie myślę.

Mijamy wspaniałe hotele przy Via Roma. Okazałe frontony złoci blask porannego słońca. Niebawem zaczynamy piąć się w górę, na podmiejskie wzgórza, wzdłuż ciągu pomniejszych willi. Tu i ówdzie na samotnych wzniesieniach, rozłożone wokół szczytów, widać wiekowe posiadłości członków rodziny cesarskiej. Po pewnym czasie zjeżdżamy z pogórza na otwarty teren. Przemierzamy żyzne równiny Campanii Felix w kierunku położonej daleko na północy stolicy.

Na pierwszy nocleg zatrzymujemy się w Kapui, gdzie Lucylla chce mi pokazać freski w mitreum. Zamierzam wyciągnąć list kredytowy, żeby zapłacić za pokój w hotelu, lecz okazuje się, że apartament dostajemy za darmo. Magiczne imię Skawioli otwiera wszystkie drzwi. Freski są przepiękne: bóg zarzyna białego byka, pod którym czyha wąż. Mają tu również ogromny amfiteatr, gdzie ongiś Spartakus wzniecił bunt gladiatorów. Widząc, jak gapię się z podziwem prowincjusza, Lucylla zauważa, że amfiteatr w Rzymie jest dużo wspanialszy.

Przynoszą nam obiad do pokoju: piersi bażanta i mocne, aromatyczne wino. Później długo namaczamy się w wannie przed conocnym starciem żywiołów. Takie życie mogę wieść do końca roku i dłużej.

A rano znowu w drogę, na północny zachód gościńcem Via Roma, który w zasadzie nazywa się tu Via Appia. Niegdyś tym starożytnym szlakiem przemieszczały się wojskowe hufce, żeby rozgromić sąsiadów na południu Italii. To senna, wiejska okolica, tylko gdzieniegdzie urozmaicona cyklopowymi ruinami umarłych miast, kwitnących hen w czasach przedromańskich, lub nowszymi miastami na wzgórzach, i tak liczącymi sobie tysiąc lat i więcej. Czuć tu olbrzymi ciężar wieków.

Swoim nieustającym szczebiotaniem Lucylla umila mi długie, senne godziny jazdy, opowiadając o swoich niezliczonych bogatych przyjaciołach w Rzymie, takich jak Claudio, Traiano, Alessandro, Marco, Aureliano czy Valeriano. Było ich bez liku, prawie sami mężczyźni. Powtarzają się również imiona kobiet: Domitilla, Sewerina, Giulia, Paolina, Tranquillina. Ani chybi wielcy panowie i szacowne panie. Wśród plotek dorzuca lekkim tonem opowiastki o członkach rodziny cesarskiej, których — jak się zdaje — dobrze zna, mało tego, jest z nimi w serdecznej komitywie. Dotyczy to nie tylko młodego cesarza, ale jego czterech braci i trzech sióstr, licznego kuzynostwa i dalszych krewnych.