Выбрать главу

— Te słowa są już bliższe prawdy. Ale dlaczego, w takim razie tu wróciłeś?

— Ponieważ pokochałem tę planetę i pragnąłem ją znów zobaczyć.

— Czy możliwe by Ziemianin czuł miłość do Belzagoru?

— Tak. dla Ziemianina jest to możliwe.

— Wiem. że Belzagor może owładnąć Ziemianinem o-świadczył Vol’himyor wolno i dobitnie. Ziemianin może stwierdzić pewnego dnia. ze dusza jego Jest opanowana i przez siły tej planety niejako trzymana na uwięzi. Wątpię jednak, czy Ziemianin może odczuwać do niej miłość, tak jak rozumiem twoje pojęcie miłości.

— Chyba masz rację, wielokrotnie urodzony. Moją duszą zawładnął Belzagor. Nie mogłem się opanować i musiałem wrócić.

— Jesteś szybki w przyznawaniu mi racji.

— Nie chcę cię obrazić.

— To chwalebne. A co chcesz robić tu. w tej krainie, która opanowała twą duszę?

— Pragnę podróżować, odwiedzić różne części twego świata. — odparł Gundersen. — Zależy mi szczególnie na wędrówce do Krainy Mgieł.

— Dlaczego właśnie tam?

— Jest to miejsce, które mną najbardziej owładnęło.

— Nie jest to wystarczająca odpowiedź — stwierdził nildor.

— Nie potrafię dać innej.

— Co takiego tak cię tam pociąga?

— Piękno gór wznoszących się we mgle. Słońce jaśniejące w mroźny, pogodny dzień. Wspaniały blask księżyców złocący niepokalany śnieg.

— Mówisz jak poeta — zauważył Vol’himyor Gundersen nie zorientował się. czy został pochwalony czy wyśmiany.

— Zgodnie z obowiązującymi przepisami — powiedział powoli — muszę teraz posiadać zezwolenie wielokrotnie narodzonego, by móc udać się do Krainy Mgieł. Przybyłem więc prosić o takie zezwolenie.

— Jesteś niezmiernie skrupulatny w przestrzeganiu naszych praw, mój raz zrodzony przyjacielu. Niegdyś zachowywałeś się inaczej.

Gundersen przygryzł wargi. Czuł, że coś łazi mu po łydce, ale zmusił się by patrzeć pogodnie w oczy wielokrotnie narodzonemu.

— Czasami trudno nam zrozumieć innych i obrażamy ich nieświadomie — stwierdził, ostrożnie dobierając słowa.

— Tak bywa.

— Potem przychodzi zrozumienie — kontynuował Gundersen — i człowiek czuje żal za czyny dokonane w przeszłości, ma jednak nadzieję, że jego grzechy mogą zostać wybaczone.

— Przebaczenie zależy od tego. jaki to jest żal — mówił Vol’himyor — i jakie to były grzechy.

— Sądzę, iż moje słabostki są ci znane.

— I nie zostały zapomniane — oświadczył nildor.

— Sądzę również, że wasza wiara przewiduje możliwość pokuty.

— Tak, to prawda.

— Czy zechcesz mi więc pozwolić, bym odpokutował za grzechy przeciwko twemu narodowi, zarówno świadome, jak i nieświadome?

— Zadośćuczynienie za grzechy nieświadome jest bezsensowne — stwierdził nildor. — I nie zależy nam na przeprosinach. Twoja pokuta jest twą sprawą, nie naszą. Dostrzegam już pożądaną zmianę w twej duszy i to zostanie policzone na twoją korzyść.

— Mam więc twoje zezwolenie, by udać się na północ? — zapytał Gundersen.

— Nie tak od razu. Zostań z nami przez pewien czas jako nasz gość. Musimy się nad tym zastanowić. Teraz możesz już wyjść na brzeg.

Audiencja była skończona. Gundersen podziękował wielokrotnie narodzonemu za jego cierpliwość. Był zadowolony, że potrafił w ten sposób poprowadzić rozmowę. Zawsze okazywał należny szacunek wobec wielokrotnie narodzonych. Nawet imperialista z epoki Kiplinga miał tyle rozumu, by traktować z szacunkiem wiekowych przywódców plemion. Jednak w czasach Kompanii grzeczność była zabawą na pokaz, bo i tak wiadomo było, że władza spoczywa w rękach podległego Kompanii agenta, a nie jakiegoś tam nildora, choćby najstarszego. Teraz oczywiście władzę miał stary nildor i mógł nie wpuścić go do Krainy Mgieł. Mógł nawet w tym zakazie zawrzeć jakiś poetyczny wymiar sprawiedliwości. Ale, co najdziwniejsze, Gundersen czuł, że jego obecna, pełna szacunku postawa i chęć usprawiedliwienia się są szczere i że ta szczerość dociera do Vol'himyora.

Nagle, gdy Gundersen był jeszcze daleko od brzegu, coś Z ogromną siłą trzasnęło go pomiędzy łopatki i przerażony, krztusząc się wpadł twarzą do wody.

Przemknęło mu przez myśl, że to Vol'himyor podkradł się zdradziecko i przyłożył mu trąbą. Gundersen pluł i prychał, usta miał pełne alkoholowej cieczy z jeziora. Starał się jednak wydobyć na powierzchnię, choć przewidywał, że zobaczy nad sobą starego nildora gotującego się do zadania ostatecznego ciosu.

Z trudem otworzył oczy. Wielokrotnie narodzony stał daleko i patrzył w innym kierunku. W tym momencie Gundersen, wiedziony dziwnym przeczuciem, zanurzył głowę w wodzie, akurat w porę, by uniknąć następnego, fatalnego ciosu. Skulony, tak że tylko nos sterczał mu nad powierzchnią, zobaczył przelatujący ze świstem nad jego głową gruby, żółtawy pręt. Usłyszał równocześnie przerażający wrzask bólu, a na jeziorze, jak po wrzuceniu kamienia, rozchodziły się kręgi. Rozejrzał się wokół.

Z tuzin sulidorów weszło do wody, by dobić malidara. W kolosalnej bestii tkwiły, niczym harpuny, zaostrzone kije. Malidar rzucał się i zwijał w agonii.

To właśnie ogon tego zwierzęcia powalił Gundersena. Myśliwi stali po pas w wodzie, futra ich były mokre i zabłocone. Każda grupa ciągnęła linę od jednego harpuna i w ten sposób holowali malidara do brzegu. Gundersenowi już nic nie groziło. Oddychał ciężko, kości na szczęście miał nie uszkodzone, choć bolały go ramiona. Za pierwszym razem ogon malidara musiał go widocznie tylko musnąć. Gdyby nie dał nura, to drugie uderzenie mogło być śmiertelne. Czuł się słaby, opity wodą alkoholową i obawiał się, że lada chwila zacznie mu się kręcić w głowie.

Sulidory wyciągnęły swą zdobycz. Zwierzę długości kilku metrów i ważące parę ton leżało na brzegu, a sulidory wbijały w nie długie drągi — po jednym w kończyny przednie, parę w szeroki trójkątny łeb. Kilka nildorów przyglądało się tej operacji ze słabym zainteresowaniem. Większość w ogóle nie zwracała na to uwagi. Pozostałe nildory skubały młode pędy roślin, jakby nic się nie stało.

Ostatni wbity kij ugodził zwierzę w stos pacierzowy. Malidar zadrżał i zamarł w bezruchu.

Gundersen starał się jak najszybciej wydostać z wody. Musiał jeszcze przebrnąć przez nieprzyjemny, kleisty muł. Wreszcie stanął na plaży. Tutaj nogi odmówiły mu posłuszeństwa, kolana ugięły się i upadł. Drżał, chwycił go kaszel i wymioty. Po chwili obrócił się na bok i patrzył, jak sulidory wycinają wielkie płaty bladoróżowego mięsa z boków malidara. Z chat wyszły pozostałe, by także wziąć udział w uczcie. Gundersen zaczął się trząść. Był w szoku i minęło parę minut, zanim zdał sobie sprawę, że stan ten spowodowany był nie tylko uderzeniem i wodą. której się opił, ale także widokiem spokoju nildorów wobec aktu przemocy.

Wyobrażał sobie, że te spokojne, zupełnie niewojownicze stworzenia zareagują ze zgrozą na zamordowanie malidara, a ich to ani trochę nie obeszło. Szok Gundersena spowodowany był stratą złudzeń.

Jakiś sulidor zbliżył się i stanął nad nim. Trzymał w łapie kawał mięsa malidara.

— To dla ciebie — oznajmił w języku nildorów. — Zjesz z nami?

Nie czekał na odpowiedź. Rzucił kawał mięsa na ziemię i odszedł do współbraci. Gundersenowi żołądek podszedł do gardła. Nie miał wcale ochoty na surowe mięso. Wszyscy go obserwowali: sulidory i nildory.