Выбрать главу

— Chodź z nami — powiedział Kurtz.

Trzej mężczyźni wyszli na zewnątrz. Zaraz zbliżyły się trzy nildory. Zachowywały się dziwnie, grzebienie ich stały się sztywne, a uszy drżały. Wydawały się niespokojne i roznamiętnione. Kurtz podał miskę z jadem Salamone'owi, który upił trochę. Potem napił się Kurtz.

— Przyjmiesz z nami komunię? — spytał podsuwając miskę Gundersenowi. Gundersen zawahał się.

— Można pić bezpiecznie — starał się go uspokoić Salamone — nie działa na jądra komórek, kiedy przyjmuje się doustnie.

Gundersen przyłożył naczynie do ust i ostrożnie pociągnął łyk. Jad był słodki, ale wodnisty.

— Działa tylko na mózg — dodał Salamone. Kurtz odebrał mu miskę i postawił na ziemi. Zbliżył się największy nildor i delikatnie zanurzył trąbę w płynie. Potem napił się drugi i trzeci. Miska była pusta.

— Jeśli to jest trujące dla stworzeń na tej planecie? Co wtedy? — zaniepokoił się Gundersen.

— Przecież same piją. To jest niebezpieczne tylko wtedy, gdy dostanie się bezpośrednio do krwioobiegu — wyjaśnił Salamone.

— Co się teraz stanie?

— Poczekaj — powiedział Kurtz — i otwórz swą duszę na to, co nastąpi.

Gundersen nie musiał długo czekać. Poczuł, że szyja robi mu się gruba, twarz chropawa, a ramiona stają się niemożliwie ciężkie. Kiedy wrażenie to nasiliło się upadł na kolana. Zwrócił się do Kurtza szukając w jego czarnych, błyszczących oczach wsparcia, ale te oczy były płaskie i wielkie, a jego zielona, chwytna trąba sięgała już niemal ziemi. Salamone również podlegał metamorfozie: podrygiwał komicznie i dźgał ziemię kłami. Gundersen czuł, że w dalszym ciągu grubieje. Miał świadomość, że teraz waży kilka ton i próbował skoordynować ruchy ciała postępując naprzód i do tyłu, ucząc się chodzić na czterech nogach. Podszedł do strumienia i nabrał wody w trąbę. Ocierał swe pokryte szorstką skórą ciało o pnie drzew. Rozpierała go radość, że jest taki ogromny i z tej radości wydawał ryki i trąbił. Przyłączył się do Kurtza i Salamone. Tańczyli razem, aż ziemia dudniła. Nildory również uległy transformacji: jeden stał się Kurtzem, drugi Salamonem, a trzeci Gundersenem i — niepewne jeszcze w swej nowej postaci — kręciły piruety, przewracały się i koziołkowały.

Gundersena jednakże nie interesowało to, co robiły nildory. Skoncentrował się całkowicie na własnych przeżyciach. Gdzieś w głębi duszy przerażała go świadomość, że zaszła w nim taka zmiana, że będzie skazany do końca życia na rolę potężnego zwierzęcia obłupującego korę i obdzierającego z liści gałęzie w dżungli. A z drugiej strony odczuwał satysfakcję z tak wielkiego ciała i odbierania zupełnie nowych wrażeń zmysłowych. Wzrok miał teraz przymglony i wszystko widział w świetlnej aureoli, ale za to był w stanie kierować się najbardziej subtelnymi zapachami i posiadał o wiele bardziej czuły słuch. Postrzegał także promienie ultrafioletowe i podczerwone. Ciemne kwiaty leśne wysyłały ku niemu fale oszałamiających, wilgotnych, słodkich woni, szmer odnóży owadów brzmiał jak symfonia. I ta jego wielkość! Ekstaza posiadania tak potężnego cielska! Jego świadomość uległa przeobrażeniu, ciągnęła go jak balon w górę, to opadała, by znów wznieść się wysoko. Tratował drzewa i sławił się za to huczącym rykiem. Obżerał się trawą aż do przesytu. Potem położył się na chwilę, doskonale wyciszony i medytował nad istnieniem zła we wszechświecie, pytając siebie, dlaczego ono jest i czy naprawdę istnieje zło jako zjawisko obiektywne. Odpowiedź zdumiała go i ucieszyła. Zwrócił się więc do Kurtza, by podzielić się z nim swym odkryciem, ale wtedy właśnie działanie jadu zaczęło gwałtownie słabnąć i Gundersen nagle poczuł się znów normalnym człowiekiem. Zaczął płakać, bo odczuwał palący wstyd, tak jakby ktoś przyłapał go na przykład na dręczeniu dziecka. Trzech nildorów nie było nigdzie widać. Salamone podniósł miskę i wszedł do budynku.

— Chodźmy już — powiedział Kurtz.

Żaden z nich nie dyskutował z Gundersenem na ten temat. Pozwolili mu uczestniczyć, ale nie mieli ochoty nic mu tłumaczyć. Zbywali go szybko, gdy chciał pytać. Obrządek miał pozostać dla każdego sprawą absolutnie prywatną. Gundersen nie był w stanie ocenić tego przeżycia. Czy ciało jego rzeczywiście zmieniło się na godzinę w ciało nildora? Trudno w to uwierzyć. A więc jego umysł, jego dusza w jakiś sposób przeniosła się w ciało nildora? A czy dusza nildora, o ile nildor posiada duszę, weszła w niego? W czym brał udział, jaki rodzaj najbardziej wewnętrznego zjednoczenia zdarzył się na tej planecie?

W trzy dni później Gundersen złożył podanie o przeniesienie ze stacji wężów. Był wytrącony z równowagi. Jedyną reakcją Kurtza, gdy oznajmił mu, że wyjeżdża, był krótki pogardliwy chichot. Gundersen nigdy więcej tam nie był.

Później starał się zbierać wszelkie plotki, jakie krążyły o tym, co robiono w stacji wężów. Opowiadano o ohydnych wybrykach erotycznych w pewnej grocie, o stosunkach seksualnych pomiędzy Ziemianami i nildora-mi, a także między samymi Ziemianami. Dochodziły pogłoski, że u tych, którzy stale piją jad, występują dziwne i straszne zniekształcenia ciała. Mówiono, że starszyzna nildorów na posiedzeniu rady stanowczo potępiła nałóg chodzenia do punktu wężów i picia napoju, którym częstowali Ziemianie. Gundersen nie wiedział, co z tego było prawdą. W późniejszych latach jednak trudno mu było spojrzeć Kurtzowi w oczy. Czasem nawet było mu ciężko z samym sobą. Na granicy swej osobowości był skażony tą jedną godziną metamorfozy. Czuł się jak dziewczyna, która przypadkiem uczestniczyła w orgii, straciła dziewictwo, a jednak wciąż nie miała pełnej świadomości, co się z nią stało.

Zjawy zbladły, dźwięk gitary Kurtza brzmiał coraz ciszej aż zamilkł.

— Możemy już iść? — spytał Srin'gahar. Gundersen powoli opuścił zrujnowany budynek. — Czy dzisiaj zbiera się jeszcze jad wężów?

— Nie tutaj — odparł nildor.

Ukląkł. Ziemianin wsiadł i Srin'gahar poniósł go z powrotem na ścieżkę, która ich tu przywiodła.

IV

Wczesnym popołudniem zbliżyli się do obozowiska nildorów. Przez większą część dnia podróżowali szerokim nadbrzeżnym płaskowyżem, który teraz się obniżył, tworząc długi wąski pas depresji biegnący z północy na południe. Ta rozpadlina oddzielała równinę centralną od wybrzeża. Gundersen zaobserwował, że na znacznej przestrzeni drzewa i krzewy pozbawione były liści. Oznaczało to obecność wielkiego stada nildorów w pobliżu.

Nawet rozbuchana, tropikalna płodność tego rejonu nie mogła dotrzymać kroku apetytom nildorów. Przez las, od podłoża na wysokość podwójnego wzrostu człowieka, biegła poszarpana przesieka. Trzeba było roku lub więcej, by po przemarszu stada odrodziła się zieleń. Jednak po obu stronach przesieki las był tak gęsty, że prawie nie do przebycia — prawdziwa dżungla, podmokła, parująca, ciemna. W dolinie temperatura była znacznie wyższa niż na wybrzeżu, a powietrze przesycone nieomal dotykalną wilgocią. Roślinność też była tu inna. Na wybrzeżu drzewa miały raczej ostre, czasem niebezpiecznie ostre liście. Tutaj liście były zaokrąglone i mięsiste, połyskujące w promieniach słońca, które przedarły się przez kopułę splątanych u góry gałęzi.

Gundersen i jego wierzchowiec zstępowali w dolinę przesieką. Szli wzdłuż strumienia, który płynął w głąb lądu. Ziemia była gąbczasta, miękka i coraz częściej Srin'gahar zapadał się po kolana w muł. Wreszcie znaleźli się w szerokim, kolistym basenie, położonym chyba najniżej w całej okolicy. Z trzech lub czterech stron wpadały do niego strumienie, zasilając ciemne, zarośnięte zielskiem jezioro. Wokół jego brzegów przebywało stado Srin'gahara. Gundersen zobaczył kilkaset nildorów — pasących się, śpiących, przechadzających się lub kopulujących.