Выбрать главу

— Pan sądzi, że ktoś ten kabel tu zostawił?

— Nie,ktoś”, lecz „coś” — niecierpliwie powiedział Kałabuszew.

— Co pan ma na myśli? — spytałem. Kałabuszew nie przestawał mnie zadziwiać.

— Prąd, oczywiście — powiedział Kałabuszew. — Popatrzył na nasze zdezorientowane fizjonomie i zaczął wyjaśniać jak tępym dzieciom: — Gdzie, według panów, podziała się kamera telewizyjna, która przekazała na powierzchnię fotografię „paszczy węża”? Paszcza połknęła ją, to znaczy prąd wciągnął ją w ten sam tunel, w którym obecnie się znajdujemy. Kamera miała jajowatą metalową obudowę, a więc prąd mógł ją toczyć, dopóki nie napotkała na swojej drodze zbyt wysokiego progu lub zbyt wąskiej szczeliny. I jedno, i drugie znajduje się w tej pieczarze. Jak z tego wynika, należy szukać właśnie tutaj.

Okazuje się, że speleologowie mają głowę na karku. Znaleźliśmy kamerę w ciągu pół godziny. Wymacałem ją radarem. Metal odezwał się w nausznikach przenikliwym piskiem, ledwie dotknąłem go niewidzialnym promieniem.

Do kamery przymocowana była cienka linka. Najważniejszą dla nas rzeczą była odpowiedź na pytanie: w którym miejscu linka się urwała? Według teorii prawdopodobieństwa, najpewniej na dłuższym odcinku, to znaczy już poza obrębem tunelu. Trzeba było jednak tę teorię sprawdzić.

Przyssałem kamerę do płetwy. Następnie włączyłem przewody wewnętrzne, służące do przekazywania ładunków elektrycznych na obudowę statku, a do nich z kolei podłączyłem antenę „Rai”. Ręce drżały mi z niecierpliwości, ale starałem się nie spieszyć. Uważnie patrząc na wskazówki przyrządów wyregulowałem pojemność układu. Nastąpił decydujący moment.

Ledwie zdążyłem powiedzieć: „Mówi Raja I i Raja II. Odbiór” — gdy obie kabiny stateczków wypełniły się potężnym szkwałem głosów wzmocnionych przez nasze aparatury pokładowe: „Gdzie jesteście? Słyszymy was doskonale! Co się z wami dzieje? Odpowiedzcie! Opiszcie waszą sytuację. Odbiór”.

Korzystając z prawa starszego w grupie krótko zreferowałem sytuację. Postarałem się możliwie najdokładniej opisać miejsce, gdzie powinno znajdować się wejście do podziemia. Udowodniłem przy tym, co wart jest stary podwodny wyjadacz. Wymieniłem tyle punktów orientacyjnych, że Kałabuszew dosłownie rozdziawił usta ze zdumienia.

— Okazuje się, że pan jest spostrzegawczy — powiedział, spojrzawszy na mnie jakby z odcieniem szacunku. Najwidoczniej do tej pory uważał, że moje kwalifikacje ograniczają się do umiejętności kierowania „Raja”. Niewykluczone jest również, że moje „dowcipy” na temat węża morskiego poderwały w jego oczach autorytet podwodniaków.

Żeby go całkowicie pogrążyć, po szczegółowym opisaniu naszej sytuacji, uznałem za stosowne uprzedzić załogi statków ratowniczych o istnieniu węża morskiego. Zameldowałem krótko i rzeczowo, jak on wygląda, podałem orientacyjne rozmiary, patrząc przy tym kątem oka na Kałabuszewa. Twarz jego wyrażała krańcowe zdumienie. Titow natomiast spoglądał na mnie jak na wariata. Dostatecznie długo pływał w głębinach mórz i oceanów, by w istnienie węża morskiego wierzyć nie w większym stopniu niż w smoka z dziecięcych bajeczek. Rozumiałem go doskonale, ale tym większe zadowolenie sprawiało mi zdumienie Kałabuszewa.

Na pokładzie „Poszukiwacza” po moim raporcie przez chwilę panowała cisza.

— W porządku, kapitanie — powiedział w końcu Agapow. — Trzymajcie się. Zaraz was wyzwolimy.

Przekazał jeszcze kilka rzeczowych wskazówek, ale o wężu nie wspominał ani słowem.

„Tak — powiedziałem sobie w duchu — na górze też ci nie wierzą.”

Na moment wcieliłem się w skórę Kałabuszewa, który jako jedyny człowiek w ciągu dwudziestu lat wierzył w istnienie węża morskiego, a pozostali ludzie słuchając go wzruszali tylko ramionami. Oto co znaczy być upartym. Upór Kałabuszewa wydał mi się nagle godny szacunku.

„No dobrze — pomyślałem. — Tym większy będzie efekt, gdy pokażę zdjęcia zanotowane na taśmie magnetycznej. Mam w ręku dowody rzeczowe”.

Pomyślałem tak i przeraziłem się, że może aparatura zapisująca nie zadziałała w odpowiednim momencie i że wyjdę w oczach Kałabuszewa, Titowa i wszystkich innych ludzi na największego łgarza wszystkich czasów. Spalany niecierpliwością, natychmiast włączyłem maleńki ekran kontrolny, przeznaczony do sprawdzania jakości zapisu magnetycznego, i przyłożywszy dłonie do twarzy, by nie przeszkadzało mi zewnętrzne światło, przewinąłem szpulę z taśmą. Na ekranie ukazał się kanion w miniaturze, a za parę sekund do wąwozu wpełzło od góry ogromne, wijące się wężowymi ruchami cielsko. Jeszcze kilka kadrów i ogromny wąż morski ze zgrubieniem pośrodku tułowia, w całej okazałości ukazał się na tle ścian kanionu. Obraz był tak realny, że odruchowo odsunąłem się od ekranu.

— Doskonale! — wykrzyknąłem głośno, wyłączywszy napęd szpuli. Poweselałem. Patrząc na mnie poweselał i Titow.

— Nieźle ich zrobiłeś! — mrugnął do mnie. — Doskonały dowcip. Ja bym nie miał odwagi…

Znowu wiedział, czego się trzymać. To był doskonały kolega.

Usłyszeliśmy odgłosy pracującego świdra, a następnie czegoś podobnego do serii słabych wybuchów. Woda doskonale przewodziła dźwięk. Wesoły głos w głośniku powiedział:

— Wyłaźcie z nory!

Sprzęgnąwszy się w tandem, skierowaliśmy się do wyjścia.

Nie wytrzymałem i spytałem Kałabuszewa, co myśli o widzianym przeze mnie wężu. Odpowiedział wymijająco, że przy długim przebywaniu pod ziemią, ludzie, którzy po raz pierwszy znajdą się w pieczarach, podlegają złudzeniom. Nie są to halucynacje, a jak gdyby obrazy tworzące się w mózgu, tak realne, że czasami trudno je odróżnić od rzeczywistości. Odpowiedziałem mu na to, że węża widziałem jeszcze przed wejściem do tunelu. Kałabuszew w podobnie ostrożny sposób oświadczył, że nawet jemu, podczas długiego przebywania pod ziemią, zdarza się pomylić chronologię wydarzeń.

„Dobrze, dobrze — pomyślałem. — Poczekam jeszcze trochę”.

Zachowując wszelkie środki ostrożności płynęliśmy w kierunku wyjścia, aż wreszcie zobaczyliśmy szeroki, poszarpany otwór.

Muszę się przyznać, że odetchnąłem swobodniej, gdy znalazłem się na otwartych głębinach Oceanu. Nie, pieczary stanowczo mi nie służą. Mając nad głową tysiące ton skały, rzeczywiście można ulec halucynacji.

Z uczuciem głębokiej ulgi rozluźniłem mięśnie całego ciała, jak gdyby naprawdę zdjęto ze mnie ciężar góry. Rozczepiliśmy się i przygotowywaliśmy do wynurzenia. Stojący o jakieś pięćdziesiąt metrów od nas głębokowodny „Krab”, który wyswobodził nas z pułapki, oświetlał nam drogę swoimi reflektorami. Ja również na zasadzie, że tak powiem, świątecznej iluminacji, włączyłem pełne oświetlenie. Z zadowoleniem patrzyłem na otaczające mnie, tylko z boków, skały kanionu.

Obejrzawszy się do tyłu zobaczyłem nagle… węża morskiego! Uszczypnąłem się w rękę. Potem zamknąłem oczy i znowu je otworzyłem. …Ogromny, długi wąż wyginając się leniwie płynął prosto na mnie. Może zwabiło go światło? Jego srebrzyście opalizujące boki odcinały się ostro od ciemnego tła skał.

— Wąż! — krzyknąłem. — Wąż!

Usłyszano mnie i na „Rai I” i na „Krabie”. Wszystkie reflektory skierowano tam, dokąd pokazywałem wyciągniętą ręką. Światła było tyle, że wąż od razu utonął w migocącej mgle. Ale za chwilę obrócił się i zobaczyłem go jeszcze dokładniej. — Niech pan da spokój, kapitanie! — powiedział z niezadowoleniem Agapow. — To już przestaje być dowcipne…

Titow pokiwał głową. Kałabuszew popatrzył na mnie jak lekarz na pacjenta. „Z takimi nerwami nie ma czego szukać pod ziemią” — mówił jego wzrok.