Выбрать главу

Stoner zerknął na antenę z grymasem niezadowolenia na twarzy. Denerwowała go myśl, że radioteleskop pracuje równie dobrze w strumieniach słońca, jak w nocnych ciemnościach, podczas słoty i we mgle. Jedynie gromadzący się w czaszy śnieg był w stanie zakłócić jego pracę. Większe i bardziej nowoczesne radioteleskopy były instalowane wewnątrz kopuł geodezyjnych, które chroniły je przed śniegiem. Ten staruszek nie był wart wydatków na takie zabezpieczenie. Technicy wdrapywali się na antenę i zmiatali śnieg miotłami.

„Ale przecież właśnie ten stary »talerz« odebrał coś, czego nie zarejestrował żaden z nowszych teleskopów — pomyślał Stoner. — Kiedy inni się o tym dowiedzą, staną na głowie, żeby się włączyć do gry.”

Podniósł oczy w górę i spojrzał w jasne i bezchmurne październikowe niebo. Tegoroczna jesień była łaskawsza dla stanu Massachusetts. Nie nawiedził go, jak dotąd, żaden huragan. Drzewa przybrały wspaniałe barwy — od amarantu i mocnego pomarańczu poprzez brąz do koloru złota. Gdzieniegdzie na stokach łagodnych wzgórz ciemnozielone plamy zdradzały obecność sosen i świerków.

Antena radioteleskopu nie bez powodu ustawiała się właśnie w tamtym kierunku. Nad grzbietem wzgórz, na czystym, błękitnym niebie popołudniowym, niewidzialny jeszcze dla ludzkiego oka, wschodził Jowisz.

Stoner poczuł, że zaczyna marznąć, i pośpieszył w stronę obserwatorium. Nie zauważył niczym nie wyróżniającego się czarnego „plymoutha” stojącego przed budynkiem w specjalnym sektorze parkingu, wydzielonym dla odwiedzających obserwatorium. Nie zauważył również dwóch siedzących w tym aucie osobników o ponurych twarzach, w szarych garniturach, takich, jakie zwykle noszą biznesmeni.

Odświeżony prysznicem, w rozpiętej pod szyją koszuli, w swetrze i w miękkich spodniach, zajrzał do głównej sali obserwatorium.

Obserwatorium astronomiczne powinno stwarzać ponury, grobowy nastrój, jak kopulasta katedra z wielkim optycznym teleskopem wycelowanym ku odległym gwiazdom. Ludzie powinni się porozumiewać lękliwym szeptem. Nieodzowny też byłby odgłos nabożnych kroków, rozbrzmiewających na cementowej posadzce takiego przybytku.

Tymczasem jego obserwatorium przypominało raczej giełdę części elektronicznych i tętniło życiem niby staromodna redakcja jakiejś wielkomiejskiej gazety. Biurka były zestawione razem na środku sali, a na ich blatach i gdzieniegdzie na podłodze leżały stosy papierów. Przy ścianach stały wysokie podobne do lodówek szafy z aparaturą elektroniczną i wymieniały między sobą odgłosy buczenia i wirowania. Mężczyźni i kobiety — wszyscy młodsi od Stonera — przekrzykiwali się wzajemnie, próbując sobie przekazać jakieś uwagi. Pokój wibrował wprost od tej aktywności i pachniał kalafonią cyny lutowniczej tudzież olejem do maszyn.

Stoner wiedział, że obecni w sali ludzie są w większości świeżo upieczonymi magistrami, niektórzy doktorami, pracującymi nad dalszą specjalizacją. Regularni pracownicy obserwatorium nie byli jednak wiele od nich starsi; przeważnie mieli skończoną trzydziestkę. Stary McDermott zajmował formalnie stanowisko dyrektora obserwatorium i szefa wydziału, lecz faktycznym bossem był tu Jeff Thompson, który akurat kiwał Stonerowi ręką z najdalszego punktu wyspy biurek, ledwie widocznej w morzu papierów.

— Chcesz tego posłuchać? — zawołał Thompson.

Stoner skinął głową i ruszywszy w jego stronę, przedzierał się między biurkami.

— Panie doktorze! — dobiegł go nagle głos studentki próbującej ująć go za ramię. — Czy mogłabym zamienić z panem kilka słów? Profesor…

— Nie teraz — rzekł Stoner, mierząc dziewczynę chłodnym spojrzeniem.

Thompson był człowiekiem średniej tuszy, o płowych włosach i przyjemnych rysach twarzy, budzących zaufanie. Miał tytuł profesora nadzwyczajnego na uniwersytecie i choć niewiele ustępował Stonerowi wiekiem, cieszył się wielkim poważaniem wśród pracowników obserwatorium. Kiedy mówiono „wielki stary”, było wiadomo, że chodzi o niego, nie zaś o starego McDermotta.

— Teraz słychać wszystko czysto i głośno — powiedział Thompson, gdy Stoner zbliżył się do niego. — Z lekkim uśmiechem na ustach sięgnął ku najbliższemu biurku i spod stosu papierów wyciągnął parę starych, podniszczonych słuchawek. — Prawie ich już nie używamy — dodał usprawiedliwiająco — ale przypuszczam, że zechcesz posłuchać tego, co właśnie teraz odbieramy.

Stoner wziął słuchawki z jego rąk i obaj podążyli ku jednej z szaf buczących przy ścianie. Ponieważ jego kolega wciąż trzymał w jednej ręce końcówki obu kabli słuchawek, Stoner pomyślał sobie, że muszą wyglądać, jak ktoś wyprowadzający psa na spacer.

Thompson włożył do gniazdka w szafie wtyczki słuchawek i dał Stonerowi znak, by je założył na uszy. Były pękate od wypełniającego je materiału dźwiękochłonnego.

Cały hałas sali ustał w oka mgnieniu. Izolacja dźwiękowa była tak dobra, że Stoner nie mógł nawet usłyszeć słowa z tego, co mówił stojący obok Thompson. Widział tylko, jak poruszają się jego wargi. Nie było też słychać żadnych sygnałów.

— Nic nie słyszę — rzekł po chwili i jego własne słowa zadudniły mu w głowie, tak jakby był chory na zapalenie zatok. — Nic nie dochodzi.

Thompson pokiwał głową i pokręcił parę gałek na drzwiach szafy. Do uszu Stonera dobiegało jakieś zawodzenie, niby hukanie sowy, przybierało coraz wyższy ton, wreszcie stało się piskiem niesłyszalnym dla ludzkiego ucha. Potem Stoner usłyszał niski, syczący, charkotliwy odgłos promieniowania tła — dźwięk miliardów gwiazd i obłoków międzygwiezdnych, zlany w jedną chrapliwą symfonię.

Zaczął potrząsać z powątpiewaniem głową, gdy wreszcie usłyszał to, na co czekał: niskie, basowe dudnienie, tak ciche jak szept, lecz wyraźnie odróżniające się od szumu tła. Stoner skinął głową, a Thompson przekręcił jeszcze bardziej gałkę na konsoli.

Dudnienie stało się na moment głośniejsze, potem stopniowo zanikło, by za chwilę powrócić na ułamek sekundy i znów ucichnąć. Stoner stał odizolowany od hałasu obserwatorium i wsłuchiwał się w pulsujące dźwięki niby w głęboki i powolny oddech jakiegoś drzemiącego giganta.

Zamknął oczy i zobaczył giganta — planetę Jowisz.

Radioteleskop odbierał impulsy energii wysyłane z Jowisza. Impulsy odmierzane jeszcze bardziej precyzyjnie niż rytm metronomu, równie doskonałe, jak wskazania zegara kwarcowego. Sygnały, które nie miały żadnego naturalnego wyjaśnienia.

Powoli zdjął z głowy słuchawki.

— To jest to — rzekł głośno do Thompsona, tak aby ten mógł go usłyszeć w wypełniającym salę hałasie.

Thompson skinął potakująco głową.

— Tak, to jest to. — Wziął słuchawki z rąk Stonera i przystawił jedną z nich do swojego ucha. — Aha. Tak to w każdym razie brzmi. Regularnie, jak w zegarku.

— Nikt inny nie słyszał tego przedtem?

— Nie. Nic tego rodzaju. Ani z Jowisza, ani z żadnej innej planety. — Thompson wyciągnął z gniazdka wtyczki i rzucił słuchawki na biurko, roztrącając leżące na nim papiery. — To nie jest ani na tej samej częstotliwości, co u pulsarów, ani nie ma takiego okresu. To coś zupełnie nowego.

Stoner pogładził się po swych gęstych, czarnych włosach.

— Co, twoim zdaniem, mogłoby być tego przyczyną?

— Gdybyśmy to wiedzieli, nie sprowadzalibyśmy cię tutaj — odparł Thompson z uśmiechem. — Mam nadzieję, że mi to wyjaśnisz.

Stoner powoli pokiwał głową.

— Ty wiesz, co ja myślę, Jeff.